Kronika Parafii Rzymsko-Katolickiej w Lubaczowie 1939-1942
Na łamach miesięcznika Teraz w latach 1998-1999 opublikowano fragment Kroniki Parafii Rzym.-Kat. p.w. św. Stanisława w Lubaczowie (spisywanej od 1875 r. po dzień dzisiejszy), zawarty w zeszycie Parafia lubaczowska w wojnie /1939-1945/, autorstwa ks. Mariana Florkowa, Wiktora Płonczyńskiego i Wiktora Haasa. Obecnie Redakcja pragnie udostępnić Czytelnikom relacje kronikarskie obejmujące lata 1914-1925, spisane w innym zeszycie przez dwóch autorów: ks. wikarego Michała Kaspruka i ks. proboszcza Stanisława Sobczyńskiego.
Ks. Michał Kaspruk zatytułował swoje zapiski: Lubaczów w czasie wielkiej wojny światowej od jej początku po dzień 22/8 1916r. Kronika ta została spisana dwa lata po wyjeździe autora z Lubaczowa w marcu 1918r. w Neutitschein na Morawach.
Druga część relacji to: Ciąg dalszy wydarzeń ważniejszych, jakie Lubaczów przechodził w latach wojny światowej od 1916-1918, po wojnie światowej od 1918-1925, spisany przez ks. Stanisława Sobczyńskiego ówczesnego proboszcza. Rękopiśmienne zapiski zawierają niezwykle cenne informacje nie tylko o dziejach parafii św. Stanisława w Lubaczowie, ale także o życiu społeczności miasta i całego regionu lubaczowskiego w przełomowym momencie dziejowym – na początku minionego wieku XX. Kończyła się wówczas epoka galicyjska, po której rozpoczęła budowę swej niepodległości wolna Polska. Kronika, celem przybliżenia realiów i atmosfery epoki, publikowana będzie z zachowaniem oryginalnej pisowni i stylu autorów. Przeprowadzone zostaną jedynie niezbędne poprawki interpunkcyjne.
O wojnie z Niemcami zaczęto mówić od marca 1939 r., kiedy to kanclerz Hitler zgłosił pretensje Rzeszy Niemieckiej do Gdańska i Pomorza. Ale wciąż jeszcze zdawało się wszystkim Polakom, że wódz Trzeciej Rzeszy wojny nie zaryzykuje, mając na względzie szumne hasła drukowane na afiszach pożyczki przeciwlotniczej: Silni, zwarci, gotowi. Przyszłość niedaleka okazała jednak zupełnie cos innego (po klęsce żartowano sobie powszechnie z tego szumnego hasła. Oto jedna próba: Silni w gębie, zwarci przy żłobie, gotowi do ucieczki, oczywiście miano na myśli rząd i naczelne dowództwo).
30 sierpnia rozklejono na ulicach naszego miasta pierwsze karty mobilizacyjne – białe. Równocześnie radio i dzienniki doniosły, że Führer zwołał Reichstag. Pod wpływem tego jeszcze w ostatniej chwili zdawało się, że po naradzie z przedstawicielami narodu cofnie się przed wojną. Tymczasem na stacji kolejowej panował niebywały ścisk i ruch. Powołani spieszyli do swych formacyj wojskowych. W kościele również było wiele pracy ze spowiedzią rezerwistów. Już o piątej godzinie i wcześniej penitenci czekali w kościele koło konfesjonałów. Nadszedł historyczny dzień 1 września 1939 r. Zupełnie niespodziewanie ranne dzienniki radiowe doniosły o zbombardowaniu przez lotników niemieckich polskich lotnisk wojskowych niemal na terenie całej Polski. A zatem wojna się rozpoczęła. Wyszły pierwsze zarządzenia wojenne – które wszystkie razem wziąwszy dały dowód, że nikt nawet ze sfer rządowych nie miał pojęcia, jak ta wojna będzie wyglądać. Szczególnie dużo się mówiło o nalotach nieprzyjacielskich i wojnie gazowej.
W tym też celu nakazano zaciemnianie okien, pogaszono światła na ulicach a w mieście przygotowano cały szereg uszczelnionych schronów przeciwgazowych. Na ulicach pojawiło się cały szereg porządkowych na wypadek nalotu. Było między nimi oczywiście dużo synów Izraela. Nadto począwszy od soboty tj. 2 września syrena przeciwpożarnicza po kilka razy dziennie zaczęła przeraźliwym głosem sygnalizować grożący nalot samolotów nieprzyjacielskich. Na ten sygnał w mieście ustawało życie: wszystko co żyło kryło się w domu, względnie w przygotowanych schronach. Taki stan trwał nieraz i kilka godzin. Sygnały te respektowano przez dwa dni, a po tym już nikt sobie z nich nic nie robił. Wojna więc przez pierwsze dni przedstawiała się w Lubaczowie niemal sielankowo. Dla księży władze wydały specjalne pozwolenie na swobodne chodzenie w czasie alarmu do szpitala i chorych. Były bowiem wypadki że wikary ks. Haas siedział w szpitalu i 4 godziny, nie mogąc się dostać do domu z powodu alarmu. Tymczasem zaczęli napływać do Lubaczowa zwiastuni i świadkowie wojny ewakuowani z terenów objętych wojną. Przyjeżdżały ich całe pociągi – szczególnie ze Śląska i Krakowskiego. Specjalny miejscowy komitet lokował przyjezdnych w okolicznych wioskach. Przyjezdni opowiadali paniczne, a w każdym razie przesadzone wieści o taktyce Niemców wobec ludności Polskiej na terenach zdobytych. Było i między uciekającymi dużo księży, a zwłaszcza kleryków ze wszystkich niemal seminariów duchownych w Krakowie. Wszyscy twierdzili, że Niemcy wszystkich młodych ludzi, nie wyłączając duchownych wcielają do swych szeregów wojskowych i wysyłają na front francuski. Te wieści oczywiście udzielały się i miejscowym młodym księżom, ale mitygował je ks. proboszcz. Najweselszym i pełnym nadziei w tym czasie dniem był 3 września, niedziela, kiedy to tuż po sumie radio doniosło wiadomości o wydaniu wojny Niemcom przez Anglię, a wieczorem i przez Francję. Zapanowało powszechne przekonanie, że wobec takiego obrotu rzeczy klęska Niemiec jest szybka i pewna.
Tymczasem jednak dzienniki radiowe donosiły coraz to smutniejsze wiadomości o klęsce armii polskiej i o spustoszeniach, jakich dokonało lotnictwo niemieckie. Wkrótce też, bo już w siódmym dniu wojny, przekonał się o tym Lubaczów. Było to w czwartek, dnia 7 września w przeddzień święta Narodzenia Matki Boskiej. Siedziałem w domu i przygotowywałem się do wyjazdu na spowiedź odpustową do Oleszyc. By/a godzina 3.15 po południu. Nagle usłyszałem kilka jednocześnie przeraźliwych detonacyj. Wybiegłem na podwórze plebańskie. Nad miastem unosiło się 6 samolotów niemieckich i bombardowało tereny leżące blisko stacji. W kilku miejscach unosiły się słupy dymu i kurzu od niemieckich bomb. Wśród mieszkańców nastąpiła straszliwa trwoga, niedająca się wprost opisać. Po kilkunastu minutach straszliwe bombowce zniknęły. Ale za pól mniej więcej godziny znowu złowróżebny huk i szum nalotów zwiastował powtórne ich przybycie. Tym razem pojawiło się ich aż 9. Leciały wprosi w stronę kościoła. Siedzieliśmy strwożeni na podwórzu pod drzewami. Znowu jednak. udały się w stronę dworca by tam dalej prowadzić swoją niszczycielską robotę. Skutki tych dwu nalotów byty straszne. Na dworcu poniosło śmierć 4 osoby, na polu koło tartaku [obecne tereny osiedla przy ul. Słowackiego i dworca PKS] został zabity koń i krowa, zostało wybitych mnóstwo szyb, a co najgorsza całe społeczeństwo zostało sterroryzowane i moralnie przygnębione. Tak w ciągu jednej godziny wszyscy doświadczyli na sobie grozy wojny nowoczesnej…
Dnia tego wieczorem zajechały na plebanią dwa auta z oficerami, a między nimi pułkownik Borowiec. Wszyscy jechali do Lwowa i prosili o posiłek i nocleg. Przy kolacji pułkownik Borowiec rozwiał całkowicie nasze wątpliwości co do przebiegu wojny polsko-niemieckiej. Oświadczył mianowicie, że Polska do wojny nie była kompletnie przygotowaną, że deklarowano u nas szumne hasła, łudząc całe społeczeństwo, a tym czasem lekceważono sobie groźnego przeciwnika i naiwnie marzono o marszu na Berlin. Tymczasem, ciągnął dalej, już został zajęty Kraków i armia polska nie jest w stanie stawić poważniejszego oporu w skutek straszliwej dysproporcji w uzbrojeniu.
Następny dzień pojechałem rowerem na odpust do Oleszyc. Po drodze widziałem już nie dużo, ale wprost masę ludzi uciekających przed Niemcami na wschód. Widziało się straż celną i policję, starych i młodych oraz dzieci małe. Mknęły szybko auta, wspaniałe limuzyny, motocykle, rowery, jechały fury wyładowane rozmaitymi betami, a wielu zdążało już i piechotą w nieznane na wschód. W dniu tym zaczęli się pokazywać coraz to liczniej i żołnierze liniowi bezwładnie, częstokroć już bez broni uciekający w stronę Rawy Ruskiej i Lwowa. Najbardziej, intrygowały każdego Polaka auta z żonami oficerów i innymi damami, które eskortowali sami oficerowie, porzuciwszy front.
W Oleszycach nikogo z obcych księży nie było i odpust właściwie się nie odbył. Tam przeżyłem po raz drugi kilka nalotów niemieckich. Raz jechało aż 18 aparatów i ziemia drżała od samego huku motorów. Celem ataku był pociąg wiozący amunicję w stronę Jarosławia, już poprzednio zbombardowany w Lubaczowie. Pociski były celne, pociąg z ładunkiem broni i artylerii został zniszczony. Późnym wieczorem wróciłem do domu wśród huku wybuchających pocisków artyleryjskich zbombardowanego pociągu. Lubaczów w tym dniu był również bombardowany kilka razy. Ale ludność już wczesnym rankiem opuściła miasto i udała się do okolicznych lasów. Na plebanię odtąd zdążała moc ludzi, a zwłaszcza księży i kleryków proszących o nocleg. Tej nocy z wybitniejszych był ks. Dr Śmiowoda [?] b. M. [?] Doc. Uniw. [ersytetu] Jag. [iellońskiego] i prefekt Seminarium Śląskiego oraz ks. Dr Tachowicz [?] prof. Semin. [arium] Duch. [ownego] w Kielchach.
Przez następne dni już przed wschodem słońca wszystko zdążało do lasu, a niektórzy w ogóle przenieśli się na wieś. W sobotę 9. IX z ks. [Tadeuszem] Lewanderskim, po mszy świętej udałem się na Niwki. Stamtąd obserwowaliśmy już trzecie naloty na Lubaczów, których ofiarą padło znowu kilku zabitych i zniszczonych kilka domów. Na drodze wśród uciekających dosłownie nie było przerwy, a coraz więcej było wśród nich żołnierzy. W mieście jak się okazało panował zupełny chaos. Wszystkie władze potraciły głowę nikt nie pilnował porządku. Już w Lubaczowie zaczęto szykować się do ucieczki. W nocy trudno było usnąć z powodu wzmożonego ruchu cofających się wojsk i uciekających cywilów. W niedzielę 10. IX. sumy nie było, wszystkie msze święte zostały odprawione wczas rano, w obawie przed nalotami. Dnia tego ulegając panice ucieczki wyjechał z Lubaczowa ks. Lewanderski, natomiast ks. [Wiktorowski] Hassowi ks. dziekan [Stanisław Sobczyński] polecił zostać. Nalotów w tym dniu nie było. Natomiast drogami na Rawę Ruską i Niemirów wojsko polskie cofało się całą parą. Dopiero teraz widziało się zupełne rozbicie armii polskiej. Dosłownie ani jednej jednostki bojowej nie widziałem cofającej się w porządku. Wszyscy jednak jeszcze mówili o oporze na linii Sanu. Były to jednak tylko domysły. W poniedziałek przejechały przez miasto resztki uratowanych dział, aut pancernych i taborowych i tankietki. W dniu tym po raz czwarty miasto było bombardowane, ale szkody były stosunkowo nie znaczne. W nocy z niedzieli na poniedziałek wszystkie władze z policją na czele opuściły miasto. porządkiem nikt się nie zaopiekował. Zaczęły się rozbijania i rabunki sklepów żydowskich w rynku. Brali w tym udział i żołnierze. Niektórzy, a raczej bardzo wielu z nich było bardzo głodnych. Wszyscy twierdzili, że od początku wojny w ogóle nie widzieli kuchni. W nocy z poniedziałku na wtorek (11. – 12. IX) rabunki przybrały zastraszające rozmiary. Do miasta ściągnęły ciemne indywidua z pobliskich wiosek, żądne łupu. Ofiarą rabunku padło dwóch zabitych rusinów z Hurcza, przybyłych do miasta na kradzież. Włamano się także do sklepu w domu parafialnym gdzie celnicy cieszyńscy złożyli swe towary oceniane na przeszło 200 tysięcy złotych. Wobec takiego stanu rzeczy ks. Dziekan wszystkie towary rozdał ludziom.
Wieczorem przybyło na plebanię kilku żołnierzy, którzy oświadczyli, że już jutro będą w Lubaczowie Niemcy. Jakoż rzeczywiście cofanie się polskich wojsk ustało. 12 września nastała względna cisza. Wejście obcych wojsk było pewne.
Wtem około godziny dziesiątej najechały nad miasto samoloty niemieckie i zaczęły bombardować swym utartym zwyczajem. Nalot powtórzył się jeszcze po raz drugi. Spało wówczas najwięcej bomb burzących na miasto. Wiele domów, a między innymi Czytelnia Polska, zostało zburzonych. Tegoż dnia, tj. 12 IX, około godziny 77 weszło do miasta wojsko niemieckie. Wchodzących żołnierzy witali owacyjnie Ukraińcy, rzucając na nich bukiety z kwiatów. To też wszystkie urzędy miejskie zostały im oddane. Jeszcze zanim zapadł wieczór przejechało przecz Lubaczów dużo wojsk niemieckich w stronę Baszni i Niemirowa. Jechały tylko jednostki zmotoryzowane, do tego stopnia, że żaden żołnierz nie szedł pieszo. Szczególnie imponująco wyglądały tanki i auta pancerne. Ruch wojsk bardzo szybki trwał całą noc i szereg następnych dni. Dopiero za wojskami liniowymi przyjechała ogromna ilość dużych i bardzo pojemnych aut ciężarowych, znakomicie nadających się do masowego i na wielka skalę przygotowanego rabunku ziem polskich. W końcu pojawiły się i wojska konne. Wszystko ciągnęło na Lwów.
Na plebanii przez kilka dni panował względny spokój. Dopiero 15 IX, w piątek zakwaterowała się kancelaria dywizyjna (Schreibstube), a pod kościołem na cmentarzu ulokowały się warsztaty dywizyjne, umieszczone na autach i kuchnia polowa. Przedstawiało to bardzo niemiły widok, gdy pod kościołem dymiła kuchnia i pracowały warsztaty. Uniknęliśmy natomiast rzeczy gorszej, albowiem Niemcy zaproponowali nocleg w kościele, od czego się wyprosił ks. dziekan Stanisław Sobczyński. Wobec tego zgiełku w niedzielę odprawione zostały tylko Msze św. ciche. Mieszkał w tym czasie na plebanii ks. Tarnowski, katecheta z Balina koło Trzebini, który w ucieczce przed Niemcami dotarł do Baszni i tu się, dowiedział, że Niemcy już drugi dzień są w Lubaczowie. Zawrócił więc skonfundowany i przeczekał w Lubaczowie około dziesięć dni na powrót.
Dnia 17 września, w niedzielę wieczorem radio podało straszną wiadomość, że wojska sowieckie przekroczyły granice Polski i szybkim pochodem zajmują województwa wschodnie. Zaczęły się dni pełnego niepokoju oczekiwania. Niemcy wpierw twierdzili, że sowieci zajmują tereny po Bug, a potem oświadczyli, że aż po San. Tymczasem żołnierze niemieccy codziennie przeprowadzali przez Lubaczów tysiączne zastępy jeńców polskich, których zgłodniałych i wycieńczonych transportowano pociągami na zachód. Niektórzy żołdacy nie pozwalali podać jeńcom nawet chleba i wody. Równocześnie na zachód ruszyła powtórna fala uciekinierów. Znowu więc przesunęły się przez plebanię dziesiątki a nawet i setki osób. Na nocleg ks. Dziekan Stanisław Sobczyński wyznaczył trzy pokoje, gdzie stałe przez kilka tygodni leżała słoma. Żołnierze niemieccy względem ludności chrześcijańskiej postępowali dość oględnie, natomiast szkołę dawali ludności żydowskiej. Zaraz pierwszej nocy spalili starą synagogę i w kilka dni nową. Również ofiarą ich podpalenia padł jeden dom żydowski ze składem zboża, oraz zostało rozbitych i zrabowanych kilka zachowanych sklepów. Żydzi też byli używani do robienia porządków w całym mieście, nie wyłączając koszar, szpitala i placu przed kościołem. Wobec takiego stanu rzeczy żydzi kryli się po domach i mało kto wyglądał na ulicę.
Pobyt wojsk niemieckich w Lubaczowie trwał równo dwa tygodnie. 26 IX we wtorek wyjechało ostatnie auto niemieckie. Tego dnia po południu przejechało przez Lubaczów pierwsze sowieckie auto pancerne. Ukraińcy w magistracie przygotowali już sobie czerwone opaski i czerwoną chorągiew komunistyczną na powitanie nowych wojsk (ci zawsze są gotowi wszystkich witać, taka ich nieszlachetna natura).
Dnia 27 IX we środę we wczesnych godzinach rannych wojska sowieckie wkroczyły do Lubaczowa i posuwały się w stronę Oleszyc i Cieszanowa. Ogólnie żołnierze sowieccy prezentowali się marnie, natomiast ilością motorów dorównywali Niemcom. Pochód ich również był bardzo szybki. Jechali dniem i nocą. Żołnierze do domów nie wstępowali w ogóle. Wśród ludności chrześcijańskiej zapanowało ogólne przygnębienie. Natomiast radość ogarnęła Jewrejów. Zaczęły też ściągać ich liczne rzesze z krajów zajętych przez wojska niemieckie. W mieście straż objęła milicja żydowska. Ta zajęła się rozmiesz-czaniem uciekinierów żydowskich. Umieszczono ich m. in. w domu parafialnym i na plebani. Tymczasem obserwowano na każdym kroku gości ze Wschodu, głoszących, że przyszli oswobodzić tutejszą ludność od ucisku panów, burżujów i kapitalistów Przede wszystkim byli bardzo brudni, i źle odziani. Chciwie wykupywali każdy towar jaki tylko jeszcze pozostał w sklepach. Kupowali rzeczy, nie mając częstokroć z nich użytku. Szczególnie polowali wprost za zegarkami. Każdy gruchot byle się tylko nieco ruszał znajdował chętnego nabywcę. Przy tym wszystkim zaś głosili istne hymny pochwalne o szczęśliwym i dostatnim życiu w Związku Radzieckim
Część czwarta – Kronika Parafii Rzymsko-Katolickiej w Lubaczowie 1939-1942
Po kilku tygodniach zauważyliśmy, jak gdyby bolszewicy zaczęli się wycofywać. Szosą z Cieszanowa, Oleszyc dniem i nocą znowu ciągnęły oddziały wojskowe w stronę Lwowa. Niestety radość była przedwczesna. Jak się okazało z gazet, nastąpiło rozgraniczenie wpływów niemiecko-rosyjskich i z niektórych terenów musieli bolszewicy ustąpić.
Nastąpiło wy-yczenie granicy. Linia ta wciąż się wahała. Początkowo stał żołnierz graniczny na moście tuż za szpitalem, ale z czasem przesunięto punkt graniczny do Dachnowa, a w końcu pod sam Cieszanów. Tak więc Lubaczów pozostał grodem kresowym olbrzymiego imperium sięgającego aż po Władywostok i Cieśninę Beringa. Gdy granica chwilowo przechodziła przez Dachnów, pojechałem rowerem do Cieszanowa, który z powrotem znalazł się pod okupacją niemiecką. Jechałem stamtąd z życzeniem, abyśmy również jak najszybciej zostali uwolnieni od nieproszonych oswobodzicieli. Z drżeniem też i niepewnością oczekiwano jak też będą wyglądać nowe rządy a szczególnie jaki będzie stosunek reżimu do religii. Niedługo trzeba było na to czekać. Najpierw usunięto religię i wszelkie emblematy religijne ze szkoły. 16 października nagle bez uprzedniej zapowiedzi usunięto siostry i sieroty z ochronki i przeniesiono do kamienicy obok apteki, a po krótkim czasie w ogóle odebrano zakonnicom wychowywanie, powierzając dzieci opiece ciemnych indywiduów, częstokroć ulicznic.
W tym też dniu wrócił z długiej wędrówki ks. T. Lewanderski, jak się okazało lepiej było siedzieć w domu, niźli poniewierać się na uciekinierce. Po krótki pobycie w Lubaczowie przeniósł się do Baszni Dolnej, gdzie dzielnie zabrał się do urządzania nowopowstałej placówki duszpasterskiej. Tymczasem, aby ukoronować oswobodzenie urządzono wybory wolne, w których mieszkańcy entuzjastycznie głosowali za przyłączeniem do Związku Radzieckiego. Wybory odbyły się w niedzielę 22 października. Wprawdzie były wolne i dobrowolne, ale policjanci chodzili po domach i przypominali obywatelom aby skorzystali z tego wielkiego ich przywileju. Z chwilą gdy granica została definitywnie ustalona na plebanię zaczęli zjeżdżać nowi goście. Byli to ci wszyscy którzy nie chcieli być już za życia w raju i zdążali pod opiekę diabła ubranego na czarno, o manierach więcej kulturalnych. Gościli więc w tym czasie na plebanii: prowincjał oo. Karmelitów Bosych z Krako-wa, o. Andrasz T.J., o. Antoniewicz T.J., Wesołowski, profesor UJ, ks. Matejkiewicz, dziekan polowy korpusu lwowskiego, który wiózł dzielnie aż trzy fury wyładowane bagażami, a w końcu jako jeden z ostatnich o. Lohn T.J., prowincjał Małopolski. Wszyscy ci po chwilowym pobycie w Lubaczowie, pod opieką umówionych przewodników przedzierali się na drugą stronę. Po odjeździe tych ostatnich pleba-nia na chwilę odzyskała spokój. Ale nie na długo. Przybyli nowi goście a mianowicie oficerowie sowieccy rozlokowani w mieście na kwaterach. Dziwna rzecz że w rozmowie pierwsi poruszali tematy religijne. A okazywali w tych rozmowach straszliwą ignorancję i niezwykle niską inteligencję. Wciąż na ustach mieli oklepane komunały w kwestii istnienia Boga i pochodzenia człowieka. Nie za długo za wojskiem nadciągnęły z Rosji całe rzesze żon i dzieci wojskowych. W mieście, a więc i na plebanii wszystkie możliwe pokoje, pokoiki i wszelkie klitki zostały zajęte na kwatery. Na ulicy dominujący stał się język rosyjski. Nadciągnęła w końcu i policja polityczna NKWD, która rozpoczęła swą pracę od masowych aresztowań byłej policji polskiej i wojskowych. Zapanowało ogólne przygnębienie. Ale przy tym wszystkim było dziwne przekonanie, że ak jeszcze nie będzie. Ta nadzieja wzrastała, gdy wybuchła z początkiem grudnia wojna rosyjsko-fińska.
Opowiadano przy tym o rzekomym przygotowaniom przeciw wojskom sowieckich na Węgrzech i w Rumunii. W ogóle patrzono w przyszłość równo, a szczególnie wiele liczono na nadchodzącą wiosnę. Praca czysto kościelna odbywała się na razie zupełnie spokojnie. Tylko jak się dowiedzieliśmy później, specjalnie nasłani ludzie mieli donosić organom policyjnym treść kazań. Dzieci szkolne pobierały naukę religii w kościele po południu. Młodzież natomiast starszą, gimnazjalną gromadził ks. Wiktor Haas, co wzbudziło podejrzenie policji i raz nawet w grudniu niespodzianie wpadł na lekcje odbywającą się w prywatnym mieszkaniu szpieg przypatrujący wszystko z ulicy.
Święta Bożego Narodzenia minęły spokojnie, tylko w samą wigilię został aresztowany organista (już po raz drugi) i przez cały okres świąteczny przesiedział w więzieniu.
Część piąta – Kronika Parafii Rzymsko-Katolickiej w Lubaczowie 1939-1942
Rok ten właściwie był na naszym terenie rokiem spokoju, w którym bolszewicy umacniali swe panowanie głosząc, że po wsze czasy biorą w opiekę mieszkańców achodniej Ukrainy.
Wraz z nowym rokiem przybył do parafii lubaczowskiej jeszcze jeden pracownik w osobie ks. Adama Rocza, który z powodu Ukraińców musiał opuścić swą parafię Mieczyszczów koło Brzeżan i przybrał sobie nazwisko Franciszek Malinowski. Przyjechał do Lubaczowa w nocy i na plebanii przez omyłkę zastukał do mieszkania oficera sowieckiego, a usłyszawszy głos rosyjski skrył się w szopie i tam mimo silnego mrozu przesiedział do rana. Po południu odjechał na swą nową placówkę do Krowicy Samej, gdzie sprawował funkcje duszpasterskie przy tamtejszym kościółku filialnym, jako kooperator lubaczowski.
W mieście brakowało tej zimy towarów pierwszej potrzeby, a jeśli się jakie pojawiały, to mieszkańcy musieli całymi godzinami czekać w ogonku zanim coś wydostali ze sklepu. Częstokroć już o 5-tej godzinie rano i wcześniej gromadzono się przed sklepami.
Pod wpływem bliskości granicy wielu żołnierzy sowieckich z garnizonu lubaczowskiego porzucało szeregi i uciekało pod okupację niemiecką. Pewnej nocy policja wojskowa rewidowała każdy dom, szukając zbiegłych żołnierzy. W związku z tymi wypadkami padły ofiarą dwie pielęgniarki ze szpitala, ze zgromadzenia SS. Józefitek. Mianowicie leczącym się tam ambulatoryjnie trzem żołnierzom dały prześcieradła, aby w nie owinięci łatwiej mogli przejść granicę. Nawiasem mówiąc jeden z nich kilka dni wcześniej złożył wyznanie wiary na moje ręce i przystąpił do sakramentów św. Nieszczęście chciało, że w czasie ucieczki natknęli się na patrol graniczny. Jeden z nich został zabity, drugi ciężko ranny, a trzeciego schwytano zdrowego. Ten ostatni, aby ratować się przed grożącą mu śmiercią za dezercję oskarżył, że siostry ich namówiły do ucieczki. Wobec tego na następny dzień tj. 24 I) zostały aresztowane i osadzone w więzieniu koło sadu. Przebieg sądowy wziął szybki obrót i już po kilku dniach ogłoszono wyrok. Jedna została skazana na dziesięć, a druga na sześć lat więzienia. Z kolei zostały wywiezione do Lwowa, a następnie w głąb Rosji.
Właściwie jednak do lutego nie bardzo jeszcze dawał się odczuwać bolszewicki reżim. Wielu ludzi otrzymało pracę, nawet dość dobrze płatną, zaczęły się pojawiać niektóre towary, tak, że zdawało się, iż jakoś się wojnę przeżyje. Aż oto nagle w początkach lutego (10 i 11) bolszewicy pokazali, co potrafią. Nastąpił pierwszy wywóz ludzi z terenów okupacyjnych w głąb Rosji.
Dotychczas nawet mało kto przypuszczał, że coś podobnego może być możliwe, że można kogoś gwałtem i niespodzianie oderwać od rodzinnej ziemi, kazać mu w jednej chwili opuścić cały majątek i jechać w nieznane na nędzę i tułaczkę. To wszystko jednak stało się przeraźliwą w swej grozie rzeczywistością.
Ofiarą pierwszej branki padli koloniści i funkcjonariusze leśni. Z parafii przed lubaczowskiej wywieziono mieszkańców kolonii Hryńków (którzy z powodu granicy zostali odcięci od Cieszanowa), Jachyma z żoną – leśnego z Krowicy (syn ich zdołał zbiec) i doktora Kruczka, sekundariusza szpitala, który również jak się potem okazało zbiegł w drodze. Kolonistów eskortowało do pociągu wojsko z karabinami, jak jakichś zbrodniarzy. Całe mienie zrabowali ukraińscy milicjanci, którzy właściwie byli inspiratorami tej tragedii. Akuratnie w tych dniach panował niezwykły mróz, dochodzący do 30°C. I w takie to zimno wleczono bezbronną ludność do stacji, gdzie czekały towarowe i bydlęce pociągi. Pod wpływem tych wypadków zapanowało niezwykle przygnębienie, Równocześnie nastąpiły liczne aresztowania podejrzanych o udział w tajnych organizacjach. Oczywiście takowa w Lubaczowie była. Na nieszczęście zabrali się do tego ludzie zupełnie nieodpowiedzialni, a szczególnie nie umiejący zachować sekretu. Takim się okazał A. B., który niewątpliwie został sprawcą wielu nieszczęść. Nie wiadomo przez kogo delegowany zaczął pracę w Lubaczowie od księży wikarych, usiłując koniecznie wciągnąć ich do organizacji. Ci się jednakowoż temu oparli. Wciągnął natomiast w swe sieci wiele młodzieży szkolnej. Powoli nawet uliczne przekupki zaczęły między sobą gwarzyć, że istnieje tajna organizacja. Wszyscy mieszkańcy Lubaczowa byliby ucierpieli przez nieroztropność A. B.. On przed końcem lutego oznajmił członkom, że rzekomo otrzymał tajny rozkaz ze Lwowa o mającym się zacząć powstaniu. Oczywiście byłoby to wywołało nieobliczalne skutki, gdyby nie roztropność innych członków. Kres wszystkiemu położyły liczne aresztowania. Jaka panowała panika pod wpływem tych aresztowań świadczy następujący fakt. Oto w pierwszą niedzielę postu ktoś poufnie doniósł księdzu Dziekanowi, że mam być na pewno aresztowany i wywieziony. Po nieszporach więc również poufnie oznajmił mi to proboszcz i poradził natychmiast uciekać w kierunku Cieszanowa. Rozważywszy jednak, że aresztowanie jest niepewne, a poniewierka pewna, nie usłuchałem rady, tylko dla bezpieczeństwa przez kilka nocy przespałem się u Michała Zathey’a. Powodem przypuszczalnego aresztowania miało być to, że w szpitalu w dwóch wypadkach przyjąłem wyznanie wiary chorych żołnierzy sowieckich prawosławnych.
Część szósta – Kronika Parafii Rzymsko-Katolickiej w Lubaczowie 1939-1942
W marcu z plebanii wyniosły się rodziny oficerskie, a na ich miejsce wprowadził się urząd leśny. Wszystkie możliwe lokale zostały zajęte, a nawet czyniono zakusy na pokój księdza Wiktora Haasa, który jednakże dzielnie tym panom się oparł. Odtąd około plebanii panuje niezwykły ruch. W każdym niemal kąciku siedział urzędnik, co dawało nam obraz biurokracji sowieckiej.
Święta wielkanocne zostały urozmaicone drugimi wolnymi wyborami jakowychś tam delegatów do rady sowieckiej. Nastąpił chwilowy spokój, który został przerwany drugim wywozem ludności. Tym razem ofiarą padli członkowie rodzin oficerskich, policyjnych i zamożniejszych urzędników. Zostali wiec wywiezieni Bauerowie, rodzina kapitana Zawadowsiaego, piekarza Białozorskiego, Kosiorowie -z Ostrowca i inni. Wywóz miał miejsce w nocy z 12 na 13 kwietnia. W najbliższą niedzielę akuratnie przypadała ewangelia, w której zawarte byty słowa Jezusowe: Świat się będzie weselił, a wy płakać będziecie. I rzeczywiście na wielu twarzach widać było łzy, świadczące o niesłychanym przygnębieniu. Od tej pory padł strach na inteligencję. Wiele rodzin urzędniczych Lubaczów opuściło. Pozostali zaś zaczęli się ukrywać, zmieniając w nocy miejsce spoczynku. Nieraz widziałem wieczorem poważnych obywateli z zawiniątkiem pod pachą zdążających na spoczynek, aby zmylić pogonie.
Śród takiego nastroju przypadło tak zwane święto pierwszego maja. Cały rynek umajono na czerwono. Przemarszom me było końca. Z miasta i okolicznych wiosek spędzono tysiące ludzi, ustawiano szeregi i kazano defilować przed trybuną. Nawet trzy siostry Józefitki, pracujące w szpitalu, brały czynny udział w tej manifestacji. Po południu odbyły się liczne libacje, rzęsiście okrapiane alkoholem. Jedna z takich zabaw odbyła się na plebani. Do późna wieczór grzmiały pijackie okrzyki przy wtórze muzyki. Zapewne mury czcigodnej i starej plebani tego jeszcze nigdy nie przeżywały.
Po pierwszym maja nastąpiły dalsze zarządzenia. Wszędzie usunięto napisy polskie. Dom katolicki znacjonalizowano i założono w nim hurtownię towarową. 4 maja zabrano z urzędu parafialnego księgi metrykalne. Powstał specjalny urząd stanu cywilnego z siedzibą w domu aptecznym.
Z aczęły się nadto coraz częściej zdarzać wypadki, że żołnierze sowieccy wchodzili do kościoła, tylko znikoma ich ilość zachowywała się przyzwoicie.. Większość wchodziła w czapkach, z głupkowato uśmiechniętą miną. Nawet jakiś osobnik pijany zbliżył się do tabernakulum i usiłował je otworzyć. Spostrzegła to klęczącą przed ołtarzem jedna z sióstr Albertynek. Zerwała bolszewikowi czapkę z głowy, chwyciła go za kołnierz i strąciła ze stopni. To dodało odwagi obecnym w kościele osobom, które wyrzuciły intruza z kościoła.
Zbliżył się dzień odpustu parafialnego, uroczystość świętych apostołów Piotra i Pawła. Wstaję rano i dowiaduję się, że w nocy miał miejsce trzeci już z rzędu wywóz, tym razem uchwycili się bolszewicy podstępu. Ostatnio przez kilka tygodni wcześniej urzędowała komisja, do której mieli się zgłaszać ci wszyscy, którzy chcieli wyjechać pod okupację niemiecką. Oczywiście zgłoszeń było bardzo dużo. Poczyniono sobie dokładne spisy i bardzo pilnie wypytywano o miejsce zamieszkania. l akuratnie tych wszystkich aresztowano i wywieziono do Kraju Ałtajskiego. Między innymi wywieziono także dwie siostry Józefitki, które pragnęły powrócić na czas wojny do swych rodzin. W dziesięć dni później nastąpiła czwarta branka. Wywieziono wszystkich uciekinierów, czyli tak zwanych bieżeńców z zachodu. 15 lipca zlikwidowano zupełnie ochronkę i dzieci wywieziono z Lubaczowa gdzieś pod Lwów. Wciągu wakacji odbywały się w Lubaczowie kursy dla nauczycielstwa, pełne wykładów antyreligijnych. Najprzykrzejszym było to, że i katolicy zabierali w tym głos. l tak były nauczyciel gminny Marków, wygłosił odczyt na temat. że Bóg jest ideą wymyśloną przez ludzi. Lipiński znowuż publicznie się chwalił, że nigdy nie był praktykującym katolikiem. Jakiekolwiek były zamiary tych ludzi zawsze wywoływało to zgorszenie wśród uczestników kursu.
Z nowym rokiem szkolnym zakazano nauczycielstwu uczęszczać do kościoła. Lekcje religii jednakowoż dalej odbywałem wespół z księdzem Wiktorem Haasem w godzinach popołudniowych w kościele.
Dnia 17 września uroczyście obchodzono pamiątkę wyzwolenia Zachodniej Ukrainy spod jarzma panów polskich. Na pamiątkę tego zdarzenia odsłonięto na rynku pomnik Lenina odlany z gipsu. Twórca bolszewizmu z mefistofelesowym uśmiechem wyciągał ręce, jak zwykł to był czynić w czasie swych mów demagogicznych. Październik przyniósł już od dawna oczekiwane podatki kościelne, które dzięki p. Przybykowi były stosunkowo nieznaczne. l tak podatek za kościół wynosił 1450 rb., każdy natomiast z księży miał wpłacać dochodowego 1920 rb. Było to stosunkowo niedużo w porównaniu z probosz-czem greckokatolickim. który płacił 11 000 rb. 24 listopada zostało odprawione nabożeństwo o sprawiedliwy pokój nakazane przez Ojca Świętego drogą radiową. Udział parafian był liczny. NKWD zaczęło śledzić działalność księży. Specjalni konfidenci mieli na każdym niemal kroku donosić policji. Jednym z nich miał być organista Jagodziński, który zresztą o wszystkim informował księży.
Nadeszła zima równie sroga, jak uprzednia. Wszystko to jednak łagodziły nadzieje związane jak zwykle z nadejść mającą wiosną.
Część siódma – Kronika Parafii Rzymsko-Katolickiej w Lubaczowie 1939-1942
Incydent na kazaniu sylwestrowym.
Nadchodzący rok zaczyna się pod znakiem dość humorystycznym, gdy w pełni nasilenia modlitewnego, podczas nabożeństwa na zakończenia roku ze słowami kaznodziei, ks. Florkowa, splata się egzaltowany krzyk jednego z mieszczan tutejszych. Treścią jego jest aprobata twierdzeń kaznodziei o ręce Bożej, działającej wśród nas dziwnie i skutecznie zarazem, ale sposób wypowiedzenia tego słusznego zresztą sądu jest tak niepowszedni, że jedni czerpią stąd podnietę do pokuty, inni zaś litują się nad naderwaną równowagą duchową wpół kaznodziei sylwestrowego.
Zima…
Zima upływa na ogól jednostajnie, ożywiona jak zawsze dość licznymi odwiedzinami księży okolicznych, szczególnie w poniedziałki, jako w dni targowe. Wtedy to rozszerzają się poglądy niejednego, wybiegając poza najbliższy teren swojej pracy, wymienia się doświadczenia, krzepi wzajemnie widokiem lepszej przyszłości.
Zrewolucjonizowana gospodyni.
Naszej gospodyni także udzieliła się atmosfera rewolucyjna. Nie mogąc uzgodnić toru swojej gospodarki z księdzem Dziekanem, blokuje gospodarstwo przy pomocy miejscowych władz sowieckich. Wreszcie pod naporem opinii miejscowej usuwa się do Rawy, a miejsce jej zajmuje zakonnica, służebniczka NMP ze Starej Wsi. przebywająca obecnie w domu z powodu likwidacji domu zakonnego w Białce Szlacheckiej.
Zmiana wikarego w Lubaczowie.
Przedwiośnie przynosi ze sobą zmiany. Mianowicie dnia 19 III, w sam dzień św. Józefa odjeżdża do Brusna na stanowisko administratora dotychczasowy wikary lubaczowski, ks. Marian Florków. Miejsce jego zajmuje ks. Wiktor Płonczyński, wikary z Jeziornej koło Zborowa, pochodzący ze wspomnianego Brusna.
Wielki Post – Rekolekcje.
Wielki Post upływa w intensywnej pracy duszpasterskiej, okraszonej dwiema seriami rekolekcji, z których dla dzieci klas młodszych prowadzi nowo przybyły ks. Płonczyński, a dla starszej młodzieży wieczorem ks. Wiktor Haas Gorzkie Żale, jak zawsze, skupiają spory tłum wiernych – rozważania prowadzi od swego przyjazdu także ks. Płonczyński.
Wielkanoc.
Miłe i tchnące wielowiekową przeszłością obrzędy wielkopostne, a w szczególności Wielkiego Tygodnia, wieńczy promienny urokiem łaski i natury porannej wielkanocny z pełną duchowego wesela rezurekcją. Nie jest to jednak jeszcze pełne zmartwychwstanie…
Pierwsza Komunia Święta.
Święta wielkanocne otwierają cykl przygotowania dzieci do Pierwszej Komunii Świętej, co przeprowadza w roku bieżącym ks. Płonczyński. Niedziela Świętej Trójcy przysparza Chrystusowi nową garstkę Jego miłośników, których czasy współczesne nie liczą zbyt wielu.
Zapowiedź zmiany.
Czas rwie naprzód niepowstrzymanym strumieniem, ale w powietrzu dają się niejako odczuwać pierwsze powiewy nowych prądów; coraz silniej dźwięczy w uszach jeden wyraz: zmiana.
Pozory.
Pozornie regime się wzmaga – majowe rocznice rewolucyjne silą się na zagłuszenie obchodami, wykładami i zabawami podenerwowania, jakie daje się bardziej krytycznym obserwatorom coraz bardziej dostrzec.
Pożyczka.
W tym właśnie czasie przeżywano wydarzenie, które w sposób nader kunsztowny ukazuje starcie się urzędowego i interesownego zakłamania jednych, z ufną w słuszność swoich przekonań stałością drugiej strony jego uczestników.
Wygląd agitatorów.
Pewnego majowego przedpołudnia pracujemy obaj w swoich pokojach wikariuszowskich. Po ostrym zapukaniu i uchylającym wszelkie zapory pytająco przekonywującym haśle: Można ? wchodzi do mego pokoju towarzystwo złożone z kobiety o twarzy inteligentnej, co godne jest szczególnej wzmianki i mężczyzny, którego wygląd o wiele więcej kojarzył się z pojęciem znanym miejscowej przystani pesymistów Drei Marie. aniżeli miał znamionować przedstawiciela najwartościowszego zespołu obywateli Radiańskiego Sojuza. którzy z własnej inicjatywy zabiegają o dobro państwa, o czym niżej.
Zagajenie sprawy pożyczki…
Po obopólnej wymianie pozdrowień, której pogodna i dyskretna atmosfera skłoniła do przyjścia drugiego ks. wikariusza, nastąpiło zagajenie sprawy. Otóż, jak możemy się spodziewać (ale myśmy nie chcieli się spodziewać, bo inaczej nie byłoby nas w domu), wymienione wyżej owarzystwo przyszło zaszczycić nas, przez to, że dają nam sposobność okazania się dobrymi obywatelami, skoro poprzemy swoim- udziałem państwową pożyczkę obronną…
… i jej uzasadnienie.
Oczywiście, zdaniem naszych rozmówców trudno przypuścić, aby w kwitnącym Związku Sowieckim, słynącym przecież z życzliwej opieki dla wszelkiej religii, ksiądzy mieli się liczyć do warstw uboższych. choćby jednak i tak mogło się ostatecznie zdarzyć, toć przecież uznanie wspólnego interesu przez osoby wykształcone zdolne jest nawet z niczego wykrzesać ot drobnostkę, 500 rubli (styp. mszalne w tym czasie 5-15 rb.), Nasi goście nie krępowali się drobnemi nieścisłościami logicznemi w swoich rozumowaniach, które dzięki swoistemu konglomeratowi wyrazów rosyjskich, ruskich i polskich w cale nie zyskiwały na wyrazistości, zresztą na poprzek możliwej krytyce stanęła twardo zasada, że obojętny (czytaj: nic nie płacący) w referowanej przez nich sprawie nie różni się od zdrajcy i los jego przyszły zgoła nie przypomina zawrotnej kariery Forda, czy Margana, czy leż przynajmniej spokojnego do niedawna kulturalnych państw przedwojennych. Uprzednie wieki bohaterskich zmagań się z Pohańcami wzbogaciły naszą mowę gniewną o świetny wyraz na to pojęcie: miało nam być kęsim , o ile nie pójdziemy po linii obojga owarzystwa.
Co my możemy dać ?
W odpowiedzi zamiast odwzajemnić się podobnie przekonywującymi wywodami przedstawiliśmy im spokojnie położenie księży w Z. S. S. R., a w szczególności nasze warunki bytu i doszliśmy do wniosku, że nasza rozmowa staje się dla obu stron bezprzedmiotowa, bo my nic nie mamy do ofiarowania państwu. Odpowiedź ta, wręcz odmienna od tonu naszych oferentów, wprowadziła ich w kłopot, starannie pokrywany obfitym zasobem frazesów w bogatej skali od czułych i wielkodusznych zachęt do naiwnie zredagowanych pogróżek.
Ofensywa kłamstwa.
Ruszyły w bój ciężkie jednostki… A więc naprzód odwieczna broń wszelkiej podłości: kłamstwo. Twierdzą więc, że przysłał ich do nas ks. Dziekan [Ks. Stanisław Sobczyński], każąc się od nas spodziewać poparcia dla ich akcji. W toku nie krótkiej, bo trwającej około 4 godzin dyskusji, udało się sprytnie i to sprawdzić, a ustalona w ten sposób prawdziwa kwota, zadeklarowana przez ks. Dziekana, posłużyła nam za walny argument, przynajmniej w ocenie własnej roztropności, że nasza pozycja w tym już została uwzględniona.
Po niepowodzeniu ofensyw kłamstwa kolej na zachęty. Toć przecież Z. S. S. R. takie władne czyni zaszczyt obywatelowi, dopuszczając go drogą zadeklarowania przynajmniej pożyczki do współudziału u swoim życiu i budowaniu lepszej przyszłości świata. Duma będzie kiedyś rozpierała wszystkich dobrych obywateli, skoro zobaczy się, jak też wspomniane państwo wykorzystało świadczenia swoich poddanych. wzrastając w mocy wewnątrz i na zewnątrz.
Może zachęta pomoże… ?
Po takim przedstawieniu sprawy uznaliśmy się jednak za niedojrzałych, a może niegodnych, do tak szczytnego zrealizowania zasad służby państwu, trwając na niezmiennym stanowisku, że choćby się i tak rzeczy miały, to my nic nie damy ponieważ własnych pieniędzy nie posiadamy na natychmiastową wpłatę pożyczki, a na spodziewanych dochodach, jako ofiarach nic budować nie możemy. Taca kościelna z naszymi dochodami nie ma nic wspólnego.
Może się ulitujemy nad Z. S. S. R…?
Skoro nie odezwała się w nas ambicja, to może przynajmniej obudzi się litość. Nowy więc akt rozmowy przedstawia nam raj wszystkich pracujących, zagrożonych przez chciwych sąsiadów. Zewsząd dybią na cichutkie jagniątko (Z. S. S. R.}, które przynajmniej od swoich wdzięcznych obywateli spodziewa się uznania i pomocy. Zareagowaliśmy, to prawda, ale całkiem inaczej, niż można się było spodziewać. Daliśmy wyraz oburzeniu, że w obecności naszej, nie powiem, dyskredytuje się państwo przez przypisywanie mu słabości, ale wręcz się je poniża, wyrażając nieufność jego potędze kolosalnej, zbrojnej i zasobowej.
Falowanie dyskusji
Wobec tego zaczyna się znany refren, że my nie chcemy nic dać, a więc równi jesteśmy zdrajcom, wzmianka z naszej strony o prokuratorze jako tym, który gotów jest na wezwanie nasze sprawdzić słuszność naszych zapodań materialnych, uśmierza od razu zaciętość dyskusji i ze szczytów podniecenia sprowadza naszą rozmowę do rzędu spokojnej wymiany zdań.
Targi
Wreszcie przychodzi kolej na ostatnie narzędzie natarcia, właściwe tym wszystkim, którzy w ideologii swojej, czy też w życiu zbliżyli się do Żydów zaczyna się targ. Z pięciuset rubli jednorazowej daniny patriotyzm każdego z nas traci na wartości i spada kolejno do 300, 100, 50, 30, a nawet 5 rb. Wszystkie propozycje rozbijają się nieugięcie o nasze jasne zdanie: Nic nie mamy pieniędzy, to nic wam nie damy. Zresztą ks. Dziekan Sobczyński dał już za nas.
Agitatorzy w odwrocie.
Wyręczamy się wzajemnie w podejmowaniu dyskusji, bo siły się już wyczerpują a ci znowu co pewien czas zdają się wychodzić i radośnie żegnani, mimo to wracają na nasze utrapienie z powrotem. Znudzeni już jałowym roztrząsaniem kwestii pożyczki deklarujemy na nią pół posiłku otrzymywa-nego od ks. Dziekana, ale tak szczera nasza ofiarność nie spotyka się ze zrozumieniem. Argumenty nasze muszą mieć nie lada wymowę, skoro nasza agitatorka (nauczycielka przyrody w szkole miejscowej) daje wyraz swojej litości nad naszym położeniem materialnym (u nas po tylu klasach to miał-by każdy więcej wszystkiego) i może ona jeszcze pożyczyłaby nam coś niecoś, zamiast my państwu.
Konkluzja i jej następstwa.
W końcu nadchodzące południe uwalnia nas od rzeczników wielkości Z. S. S. R., dolewając benzyny do ognia nienawiści względem nas w obozie bolszewickim, zwłaszcza na terenie szkolnym, wśród naszych zaś będąc źródłem humoru i podstawą dla szeroko rozbudowanych domysłów nad następstwami tego kroku. My jednak zwykliśmy przedkładać decyzje trwale bezkompromisowe nad wyrachowaną ustępliwość.
Choroba ks. Dziekana.
Mniej więcej w tym czasie zapada ks. Dziekan poważnie na zdrowiu i wyjeżdża na dalsze leczenie serca i oczu do Lwowa – wraca na kilka dni przed wojną.
Koniec roku szkolnego.
W połowie maja ma się ku końcowi rok uczniowski w szkole dziesięcioletniej, nadchodzi zaś miesiąc egzaminów według starych zasad szkoły rosyjskiej. W tym samym czasie kończy się też nauka religii w kościele, jak się pokazało później, wypadło to w sam raz.
Okopy.
Podniecenie wzmaga się – zaczynają się apele do poczucia obywatelskiego mieszkańców, bo nieprzyjaciel zagraża… Miasto nasze ogląda mrowie ludzi zgonionych z odległych nawet miejscowości, jak np. z Jaworowa, w celu kopania rowu przeciwczołgowego wzdłuż granicy. Przy szczególnie ważnych obiektach pracuje wyłącznie wojsko dzień i noc. W samym mieście nieustannie wzywają do budowy okopów – my iestety takiego powołania nie byliśmy godni. Zasadą jest, że nikt nie pracuje w miejscu własnego zamieszkania, dlatego też gromady naszych dziewcząt i chłopców tułają się po zaprószonych strychach przy komorach wiejskich chałup, pozostając niekiedy w warunkach niższych niemal od form najbardziej prymitywnego koczowania. Oczywiście o wydajnej pracy z ich strony nie ma nawet mowy. Parafie przygraniczne zwiększyły się co do liczby wiernych niekiedy i kilkakrotnie, a ofiarni tamtejsi duszpasterze spełniają swoją służbę w na wskroś nowych warunkach, udzielając np. Komunii św. pierwszopiątkowej około 4 rano etc.
Powołanie do armii
Na młodzież naszą czekają szeregi czerwonej armii – poza niewielu mieli zgłosić się w poniedziałek dnia 23 VI b. r. Opatrzność Boża okazała swoją moc…
W przededniu wojny
Tymczasem gazety donoszą o coraz ściślejszym zadzierzganiu się węzłów przyjaźni między sowietami a Niemcami. Każdy dzień w oświetleniu popularnego czasopisma Czerwony Sztandar, to dalszy krok do całkowitego uzgodnienia kierunków polityki wzajemnej. Coś tam mówią o pertraktacjach dyplomatycznych w Sztokholmie, rzekomo posiadających znaczne natężenie, ale u nas cicho. Jeszcze w przededniu wojny niemiecko – bolszewickiej, jadąc z kolegą na spowiedź dzieci do Oleszyc, zastanawialiśmy się w drodze przez marnie uprawniane grunta kołchozu w Borchowie nad tym, kto też będzie te plony zbierał.
Wracając późnym wieczorem sobotnim już zmęczeni, a stojąc zarazem u progu pracowitej niedzieli (u nas było już po l komunii św., ale odbijaliśmy katechizacje ze starszymi dziećmi), poddaliśmy się spokojowi pierwszej letniej nocy, nie przeczuwając bynajmniej, że właśnie najbliższe godziny niosą ze sobą owe wymowne słowa: WOJNA…!
Pierwsze strzały
Po 4- godzinnym spoczynku budzą umie odległe pojedyncze wybuchy, a równocześnie słyszę warkot samolotów. Mając jeszcze przed sobą około 2 godziny snu, nie bardzo śpieszę się do dokładniejszegozbadania przyczyny coraz częstszych eksplozji, wychodząc z założenia, że bez mego udziału bieg wydarzeń potoczy się i tak swoim totem. Z okna mego nic nie można rozeznać.
Ranny – ewakuacja wojska
Przy próbie powtórnego zaśnięcia zrywa mnie usilne stukanie do okna. Alarmuje ks. Dziekan S. Sobczyński, że już jest prawdziwa wojna niemiecko – bolszewicka (ja w półśnie sądziłem, że układające się ze sobą strony, straszą się na-wzajem), a jeden z pracowników goszczącego u nas urzędu leśne-go zdołał już zostać rannym odłam-iem pocisku artyleryjskiego. Patrzę na zegarek – kilkanaście minut po 3 rano. Wybiegam więc w mocno uproszczonym stroju i po wybiciu szyby usiłuję zaalarmować telefonicznie jakiś ośrodek pierwszej pomocy, ale centrala już nie reaguje. Rannego, na szczęście niegroźnie w podstawę czaszki, sprowadza się do pokoju kolegi, który tymczasem udaje się po zwałach stłuczonych szyb do miasta w celu odszukania lekarza, oczywiście bezskutecznie. Teraz oczy nasze oglądają z dawna upragnione widoki: artyleria bolszewicka pędzi w nie dopiętym oporządzeniu galopem, rzekomo na stanowiska przy ulicy Sienkiewicza, po ulicach nerwowa bieganina – słychać jeszcze ostatnie auta i nawoływania.
Koniec bolszewików
Wreszcie chwila ciszy ….. siedzimy od początku działań wspólnie w moim pokoju, a dołączyła się jeszcze do nas pewna sąsiadka – Rusinka, która ze strachu uciekła z domu i znalazła się na plebani. Połączenia z resztą plebani nie utrzymujemy, ufając zaradności siostry gospodyni, na czym wcale nie zawiedliśmy się. Służąca nasza dała przy tym pokaz wspaniałej wytrzymałości nerwowej, podczas jednej bowiem z najgorętszych faz ataku artyleryjskiego zadała rozbrajające pytanie: Czy to może już wojna?.
Wkroczenie Niemców
Około godziny 430 po wspomnianej chwili ciszy słyszymy z dala od strony rynku jakiś silny glos, jakby komendy, dominujący nad innymi. Jeszcze nie ryzykujemy nawet uchylenia drzwi naszego korytarzyka, w którym chroniliśmy się podczas dotychczasowej kanonady, aż wreszcie słyszymy w oddali mowę niemiecką. Przywdziewamy zatem sutanny i wychodzimy przed plebanię, ale przeciągający ulicą żołnierze dają nam nerwowo znaki, żebyśmy się jeszcze schowali. Stosujemy się oczywiście do ich wskazówek, tym bardziej, że odbyło się już kilka rewizji pierwszych patroli niemieckich. To utwierdziło nas w przekonaniu, iż podenerwowanie nacierających nie wróży w razie konfliktu nic dobrego. Przed pierwszą z nich o mało nie stracił życia ks. Płonczyński, gdy ośmielony chwilową ciszą zbliżył się do okna . Trzy ślady kul, tkwiące w przeciwległej ścianie pokoju i związany z powstaniem ich trzask wybitnych szyb i chmura kurzu stały się wymownym ostrzeżeniem, na którym się tylko dzięki Bogu skończyło.
Plebania celem ostrzału dział nieprzyjaciela
Najgorętszy czas dla naszego miasta w ogóle, a szczególnie dla plebanii i kościoła miał dopiero nadejść. Do nas dochodziły tylko luźne zapowiedzi groźnej sytuacji w postaci nakazu otwarcia kościoła dla celów obserwacyjnych, przeciąganie drutów telefonicznych dla posterunku obserwacyjnego z wieży kościelnej do centrali w naszej piwnicy, wreszcie słyszymy zataczanie dział na nasze podwórze i po chwili pierwsze strzały zwiedcze. Niedługo musieliśmy czekać, aby dojść do jednego przekonania, ze baterie przeciwnika nie zostaną dłużne. Wtedy los nasz pozostaje w prostym stosunku do ich celności, bo nie jest tajemnicą, że będą mierzyli w nas właśnie jako gniazdo zgubnego dla siebie ognia niszczycielskiego.
Odtąd do południa mniej więcej trwa z różnym nasileniem pojedynek artyleryjski. Jedynym naszym zajęciem jest poza modlitwą (brewiarz, różaniec, akty strzeliste) rozpoznanie z odgłosu przelatujących pocisków, czy pochodzą one z naszej strony czy z przeciwległego lasu z przeznaczeniem swego śmiercionośnego ładunku dla nas, a raczej na nas.
O włos od śmierci
Śliczna bez chmurki pogoda letnia w niczym nie wpływa na złagodzenie poczucia, że wisi się między życiem a śmiercią niemal na włosku. Już nawet czerwone błyski przelatujących pocisków dają się widzieć opodal… Żadnej łączności z kimkolwiek poza murami plebani. W toku działań znoszą rannego oficera-obserwatora z wieży. Wobec takiego stanu rzeczy tym bardziej niedorzecznie przedstawia się doniesienie radiowej rozgłośni moskiewskiej, nadawane w drugim dniu wojny, jakoby ks. Dziekan Stanisław Sobczyński strzela z wieży kościelnej do cofających się wojsk czerwonych. Oczywiście powoływano się w tym na świadectwa naocznych świadków.
Uspokojenie
Wreszcie dłuższa chwila ciszy… Żołnierze uspokajają nas, że na razie kanonada nie będzie wznowiona. Zresztą baterii już nie ma na plebanii.
Stan kościoła
Udajemy się do kościoła, a tam zwały gruzu na posadzce wysokości kilkudziesięciu centymetrów. Szyby powybijane, ściany w kilku punktach przedziurawione na wylot, dach poszarpany, ławki i konfesjonały poprzebijane kulami i odłamkami… Przyjmujemy Komunię św. i po dziękczynieniu spożywszy posiłek idziemy tam, gdzie obecność nasza może być przydatna.
Na stanowisku
Ks. Dziekan z ks. Płonczyńskim zostają gotowi do udzielania posług duszpasterskich w miejscu, ja zaś śpieszę do szpitala, odwiedzając jeszcze po drodze bliższych znajomych.
Miasto płonie
Płoną bloki żydowskie w rynku i w sąsiedztwie naprzeciw cerkwi; w kilku innych jeszcze punktach widać ślady pożarów. W domu stow. Proświta i w sąsiadującemu z nim obejściu plebani gr. – kat. pożar w całej pełni, a z promiennym słońcem południa konkuruje czerwień ognia z ostrołęckich stajen.
Echo walki w szpitalu
W szpitalu dopiero pierwsi ranni z najbliższego zasięgu, bo innych nie ma kto zbierać, a nadmienić trzeba, że pierwszy atak przyjęły na siebie oddziały złożone z miejscowych tzn. małopolskich Polaków i Rusinów, prawie zupełnie bezbronne. Toteż rankami w następne dni nieustannie ciągnęły szeregi wiejskich wozów, przywożąc ciężko rannych z tych właśnie na rzeź przeznaczonych formacji.
Smutny dzień Ostrowca
Niedługo zabawiwszy w szpitalu, bo i tak miałem tam spędzić noc, dowiaduję się w drodze powrotnej o tragedii na Ostrowcu. Powiadamiają mnie o niej uciekinierzy ze wspomnianego przedmieścia, opuszczający swoje siedziby z obawy przed ewentualną ofensywną kanonadą nocną. Wśród kilkunastu zabitych tamże osób podczas odwrotu bolszewików w jednej z rodzin, mianowicie u Kulpów, padli od pocisku artyleryjskiego w prymitywnym schronie ziemnym od razu matka, czternastoletni syn i córka jedenastoletnia. Wszystkich w parafii ofiar 41, pogrzebanych na naszym cmentarzu.
Informacje i rzeczywistość
Po przybyciu na miejsce, posuwając się wzdłuż ciągnącej naprzód rzeki wojska, zdołałem tylko naocznie stwierdzić prawdziwość otrzymanych informacji i zapłakać zamiast nie mogących już ze siebie wydać z bólu skargi ni też nawet pozostałych członków nieszczęśliwej rodziny, a to ojca i trzech dorastających chłopców. Reszta dnia mija zwyczajnym trybem tego rodzaju czasu.
Atak z powietrza
W następnych dniach zaopatrywania chorych i pogrzeby. W poniedziałek popołudniu dwa bombowce sowieckie atakują z lotu nurkowego dawną siedzibę wojskowego NKWD obok toru w willi inż. Bandyry. Cel nie został wprawdzie osiągnięty, ale spłonęło 5 sąsiednich domostw, a rozszerzający się szybko pożar mógł być groźny nawet dla szpitala.
Władze okupacyjne
Miasto przedstawia odmienny, niż dawniej, widok. Dość ospale konstytuują się władze miejscowe spośród tutejszych Rusinów. Ster władzy spoczywa w ręku wojsko-ej Komendy Miejscowej (Ortskommandantur) – tam krótko zostają rozstrzygnięte wszelkie sprawy, otrzymuje się przepustki w okolicą i załatwia sprawy bieżące. Za to od godz. 20. miasto zalega cisza i ciemność, przerywana tylko stukotem zakutych w stal patroli wojskowych. Przemarsz oddziałów trwa w dalszym ciągu. Wszyscy żyją z dnia na dzień, bo wyjście w pole czy okolicę hamują powtarzane szeptem gadki, że tu czy tam strzelali do kogoś z żyta bolszewicy, każdy wiec lęka się tym bardziej, że dość długo jeszcze słychać strzały broniących się bunkrów w okolicy Brusna Nowego.
Łączność z Basznią
Najpierw nawiązaliśmy łączność z sąsiednią Basznią. w której przemiana państw dokonała się niemal bez strzału; za to o nasz los obawiano się tam bardzo, bo pożary i odgłosy wyglądały w ich perspektywie jeszcze straszniej, niż w rzeczywistości.
Pierwsze dni w nowych warunkach
Pierwszy odpust po wybuchu wojny gromadzi najbliższych kapłanów na razie jeszcze z tej strony kordonu granicznego i upływa poważnie, odpowiednio do sytuacji ogólnej. Kościół doprowadzono zaraz następnego dnia do względnego porządku, a ilość wiernych przez kilka jeszcze dni nie bardzo odbiegała od frekwencji świątecznej.
Zwyczaje nadgraniczne
W związku z kordonem granicznym potrzeba nadmienić, że poza pierwszymi godzinami wojny został on w zasadzie utrzymany aż do uroczystości Wszystkich Świętych tegoż roku. Stan taki przyczynił się do powstaniu specjalnej kategorii ludzi, trudniących się zawodowo łącznością z drugą stroną w celach informacyjnych, niby przemytniczych i dla czystej nieraz emocji czy ciekawości. Weszły wtedy w zwyczaj rozmowy z mieszkańcami dawnej zagranicy u drutów, których nawiedzanie przez pewien czas należało do dobrego tonu w naszym mieście, wypierając z powodzeniem wszelkie inne atrakcje świąteczne, nieszporów nie wyłączając.
Wahania polityki okupacyjnej względem ludności
Rządy wojskowe w mieście przybierają różną orientację, zależnie od kierunku reprezentowanego przez komendanta miasta. Ośrodkiem miejscowej polityki jest ustosunkowanie się jego do ludności polskiej, względnie ruskiej. I tak jedni ulegają wpływom otoczenia, drudzy ustępują bardziej narzucającym się Rusinom, ale są też i tacy, którzy z uzasadnionych przekonań przyznają Polakom należne im prawa, jako pobitym wprawdzie, ale honorowym przeciwnikom.
Udział w odpustach okolicznych
Na odpustach w Bruśnie Nowym (2 VII) i Horyńcu (2 VIII) jest Lubaczów także reprezentowany połączeniem przez Basznię. Wielkim zainteresowaniem kapłanów cieszą się mijane po drodze opuszczone sowieckie umocnienia.
Okupacja słowacka i smutny dzień św. Anny
W Lubaczowie tymczasem po wojskach niemieckich i ich oddziałach technicznych stają załogą sprzymierzone wojska słowackie. Za ich okupacji w niedzielę nazajutrz po św. Annie ma miejsce nader smutne wydarzenie; mianowicie aresztowano wtedy pod zarzutem dawnego współdziałaniu z komunistami kilkudziesięciu Polaków, będących solą w oku Rusinom, i po prymitywnym niewątpliwie sądzie miano ich stracić w zupełnej tajemnicy na Niwkach. O losie ich nie wiadomo dotąd nic pewnego. Ofiarą tego aresztowania padł także nasz organista, wymieniony już poprzednio p. Jagodziński Feliks. Zastępuje go odtąd syn, zdolny muzyk-samouk, kończący szkolę średnią.
Łączność ze Lwowem
Ze Lwowem nie ma żadnej łączności… Dla nawiązania jej wyprawiłem się przy sposobności wozem z Baszni do serca naszej archidiecezji, referując tamże bilans wojny u nas. W sierpniu wspólnie z ks. Winiarzem, pomocnikiem w Baszni, wyprawiamy się rowerami do Przemyśla, Rodatycz i Lwowa, oglądając wszędzie po drodze dzieło zniszczenia, spowodowane wojną. Przepustki na wszelki wypadek uzyskujemy u miejscowych władz cywilnych, oczywiście ruskich.
Naprawa uszkodzeń w kościele
Cale lato wypełnia naprawa kościoła po uszkodzeniach wojennych, przeprowadzana przy żywym współudziale materialnym całej parafii, składującej swe świadczenia w pieniądzach i w naturze.
Nowe porządki prawne.
Ostatecznie ukształtowały się już władze cywilne, stwarzając na tutejszym terenie tzw. komisariat powiatowy, podległy okręgowi Rawa Ruska. Na czele jego stoi komisarz – Niemiec z połączonym tytułem starosty, a zastępuje go miejscowy adwokat – Rusin, który ginie w kilka miesięcy potem od kuli niemieckiej w pewnym zajściu. W listopadzie likwidują granicę, a ruble ustępują złotym w stosunku 5 rb. równa się 1 zł, będącym w obiegu w innych dystryktach Generalnego Gu-bernatorstwa. Cała dawna Ukraina Zachodnia otrzymuje urzędową nazwę: Dystrykt Galicja i zostaje włączona do Generalnego Gubernatorstwa.
Volsksdeutsche.
Nadchodząca jesień wysuwa naprzód dwie kwestie: szkoła i Volsksdeutsche. Już w pierwszych dniach rządów niemieckich zaczęły krążyć słuchy o dobrych stronach przyznawania się do związków krwi z narodem niemieckim. Odruchowy opór przeciw tego rodzaju brataniu się z naszym zaborcą łagodzi tzw. kwestia ukraińska. Otóż ci ewentualnie bliżsi Niemcom spośród tutejszych mieszkańców mogliby zasłonić siebie i pozostałych Polaków przed skutkami intryg ruskich, niewątpliwie podobnych w skutkach do dnia świętej Anny b.r. Punkt ciężkości zatem powyższego zagadnienia przenosi się z terenu sumienia na sprawę oportunistycznej koniunktury, zabarwionej mętnym altruizmem. Ulgi administracyjne, zwłaszcza w dziedzinie gospodarczej, pchnęły potem wielu w szeregi osób pochodzenia niemieckiego, wpływając na stopniowy zanik kryteriów wzorem Ezawa, sprzedającego pierworództwo za miskę soczewicy. Epilog tego zagadnienia jest jeszcze przed nami zasłonięty, ale wyrok własnego sumienia każdego z nich już się nie odmieni.
Szkoła.
Starania około uruchomienia szkół przybierają coraz więcej na sile, aż wreszcie po odwlekaniach dzień 1 października staje się pierwszym dniem nowego roku szkolnego. Na tym też terenie następuje niedługo drugi dotkliwy rozdział między Polakami a Volsksdeutschami; mianowicie dzieci rodziców, z których przynajmniej jedna strona uznaje dobrowolnie swoją przynależność do narodu niemieckiego, muszą polską szkołę opuścić.
Religia u Volsksdeutschów.
W związku z tym organizatorka szkoły dla dzieci niemieckich proponuje nam uczenie w tej szkole, ale po niemiecku. Uznajemy bezcelowość takiego nauczania dzieci, które o mowie niemieckiej nie maja pojęcia, przy tym nie znajdujemy w sobie kwalifikacji ani zamiłowań do niemczenia tych, których rodzice zatracili odporność duchową i dlatego odpowiadamy odmownie co do uczenia po niemiecku. Wyrażamy zaś pełną gotowość uczenia po polsku, ew. w kościele, o ile szkoła w swoim obrębie z takim stanem rzeczy pogodzić się nie może. Zresztą świadczyliśmy, że może ksiądz proboszcz gr. – kat. zachce się podjąć tego zadania, ale to przypuszczenie od razu upadło. Pani ta oświadczyła wreszcie, że postara się sama o misję kanoniczną u arcypasterza, ale skończyło się jedynie na słowach. Odtąd dzieci tzw. niemieckie nauki religii w szkole nie pobierają wcale.
Podział pracy w obsłudze szkól.
W takim stanie rzeczy ilość dzieci polskich kurczy się znacznie i liczebność szkoły zmniejsza się, dochodząc do pięciu oddziałów. Jeden z księży wikarych uczy w szkole tutejszej polskiej i czterech szkołach wiejskich, drugi zaś w jednej pozostałej szkole wiejskiej. Ksiądz dziekan dojeżdża starym zwyczajem na Kornagi, a Wólkę Krowicką obsługuje ksiądz Malinowski z Krowicy.
Życie parafialne.
Odtąd płynie już jednostajnie życie parafialne, podzielone dla nas między kościół i inne prace duszpasterskie, szkołę i czynności pochodne. Trochę ożywienia wnosi doroczne triduum przed uroczystością św. Stanisława Kostki, patrona młodzieży.
Spowiedź w cerkwi.
Obaj z kolegą zostajemy zaproszeni na spowiedź szkolną do cerkwi, bo ksiądz wikary gr. – kat. ma przyjść dopiero w grudniu. Utrzymuje on z nami od swego przyjścia dość silną łączność.
Zmiana kościelnego.
Po dniu zadusznym ustępuje dotychczasowy kościelny – następcą jego jest dawny uczeń gimnazjalny, młody chłopak, który odtąd dzieli swoje losy z plebanią, mieszkając w naszym domu.
Adwent – epidemia tyfusu.
W ten sposób dochodzimy do Adwentu, który ożywia swoją obecnością ks. dr Huet, głosząc jednej niedzieli kazanie na roratach. W ciągu grudnia wybuchła epidemia tyfusu brzusznego i plamistego, zawleczona może i złośliwie, jak niektórzy utrzymują, przez zbiegłych z obozu jeńców bolszewickich. Zaopatrujemy nieraz i po kilku chorych od razu, całymi seriami, szczególnie w Dąbkowie.
Aresztowanie ks. Haasa.
Wśród tego właśnie typu prac zostaję aresztowany przy łożu jednego z chłopców wraz z pielęgnującym go jego bratem i spędzamy noc wspólnie w więzieniu, zostając bez stwierdzenia dowodów winy Wypuszczeni w południc dnia następnego. Zdarzenie to wywołuje nieco poruszenia, rozdwajając, jak zwyczajnie opinię miejscową…
Sit venia vcrbis…
Ostra zima
W zimie gwałtowne mrozy powodują przerwy w nauce – bieda wzmaga się dotkliwie. Wczesna wiosna przynosi ze sobą dwie doniosłe inicjatywy. Powstanie Polskiego Komitetu Opiekuńczego i reaktywowanie Składnicy Kółek Rolniczych.
P.K.O.
Co do sprawy pierwszej otrzymuje Ks. Dziekan z Rawy Ruskiej prośbę o podanie kandydatów na miejscowych delegatów P.K.O. Wybór padł na pana mgra Miliana i p. Stukkarta. Przyszłość pokazała, że sam p. Milian wywiązał się ze swego zadania znakomicie.
Kółko Rolnicze.
Proces powstania polskiej składnicy toczy się znacznie dłużej i dochodzi do realizacji dopiero po rewindykacji własnego domu z rąk ruskich, oczywiście w stanie, nadającym się jedynie do gruntownego remontu.
Kuchnia P.K.O.
Służąc własną pracą i wpływami akcji P.K.O., współdziałamy przy uruchomieniu kuchni P.K.O. w ochronce sióstr Albertynek, zbierając też w zapusty datki w naturze po wsiach okolicznych.
Rekolekcje wielkopostne.
W Wielkim Poście odbyły się u nas rekolekcje dla dzieci szkolnych, których udzielał ks. Mroczkowski, katecheta z Oleszyc, wywdzięczyliśmy się analogiczną przysługą u niego.
Spowiedzi w okolicy
Czynny udział Lubaczowa w okolicznych spowiedziach przed wielkanocnych nie ulega żadnej zmianie.
Odpusty okoliczne.
Zaraz po Wielkanocy zaczyna się seria odpustów: najpierw w Cieszanowie na św. Wojciecha, w którym bierzemy udział, udając się pierwszy raz oficjalnie za dawny kordon graniczny.
Mało dzieci do 1 Komunii Świętej
Dzieci do Pierwszej Komunii Świętej przygotowuje ks. Płonczyński, ale nie ma ich tego roku nawet 50, bo już za bolszewików przystąpiło ich bardzo wiele wskutek innego ustroju szkolnictwa.
Odpusty własne.
Odpusty miejscowe na św. Stanisława i świętych Apostołów Piotra i Pawła gromadzą, jak zwykle, kapłanów okolicznych.
Goście
W lecie przebywają u nas kilkakrotnie ks. wikarzy kate-dralni, zaopatrujący się po wsiach w żywność dla siebie i kuchni dla ubogich.
Boże Ciało – procesja.
Tego roku procesja parafialna Bożego Ciała odbywa się bez współudziału kapłanów gr. – kat. ponieważ wypada u nich w tymże samym dniu.
Rocznica wojny.
Rocznica wojny mija bez najmniejszego oddźwięku.
Przeniesienie świąt.
Dwa święta, mianowicie Wniebowstąpienie Pana Jezusa i Boże Ciało zostają pod naciskiem władz cywilnych przełożone co do zewnętrznego ich obchodzenia na najbliższą, wypadającą po nich niedzielę.
Koniec roku szkolnego.
Rok szkolny kończy się dnia 30 czerwca nabożeństwem i kazaniem tak, jak zaczął się osiem miesięcy temu.
Śmierć ks. Wojtusia
Ks. Kanonik Franciszek Wojtuś proboszcz w Oleszycach. W pogrzebie uczestniczy 15 księży, w tym dwu grecko – katolickich.
Odpust w Niemirowie.
Na uroczystości Matki Boskiej Szkaplerznej uczestniczy w Niemirowie ks. Płonczyński głosząc kazanie.
Zaciągi i wywozy na roboty do Rzeszy.
Dokonywuje się teraz masowy zaciąg na roboty do Niemiec. Prawnie ma on cechy udziału dobrowolnego, ale z przygnębionych twarzy kandydatów i bezwzględnych kontyngentów redagowanych przez wójtów, wcale tego nie poznać. Ostatnio akcja ta upodobniła się bardzo do znanych z uprzedniej okupacji wywozów, dotycząc zaś jedynie młodzieży obojga płci, przedstawia tym smutniejszy obraz ze względu na swój masowy zasięg. Sygnalizowane terminy wspomnianych wywozów zaznaczają się wybitnie ujemnie na udziale młodzieży w życiu kościelnym, ale szczególne okoliczności całkowicie to usprawiedliwiają.
Odpusty sierpniowe
Jednostajny zazwyczaj w życiu kościelnym czas letni przerywają dwa odpusty, mianowicie Porcjunkuli 2 sierpnia w Horyńcu i na Przemienienie Pańskie w Krowicy.
Nowy proboszcz w Oleszycach.
W ciągu tegoż miesiąca rządy osieroconej parafii oleszyckiej, bierze w swe doświadczone ręce ks. Jan Podczerwieński, były proboszcz Rawy Ruskiej.
Początek roku szkolnego.
Rok szkolny 1942/1943 zaczyna się punktualnie dnia l września mszą świętą ze stosownym przemówieniem o godzinie 8. rano.
Odpust w Oleszycach.
Uroczystość Narodzenia Najświętszej Marii Panny, gromadzi na odpuście w Oleszycach wiernych także i z Lubaczowa – uczestniczy w nim z naszych księży ks. Płonczyński.
Echa bolszewickich nalotów nękających na Niemcy i G.G.
Jakby w symboliczną rocznicą wydarzeń z roku 1939 zaczyna miesiąc wrzesień przypominać nam wyraźniej rozgrywającą się dalej wojnę. Znów odzywają się syreny, w nocy turkocą bombowce: jeden nawet z wybitniejszych ruskich mieszczan lubaczowskich umiera na atak serca podczas nocnego alarmu obrony przeciwlotniczej. Mimo obronnych przygotowań bombardowania jednak nie było.
Komunia święta szkolna.
Trwa śliczna polska jesień. 26 września odbywa się Komunia święta szkolna z licznym stosunkowo udziałem kapłanów, a słabym dzieci, co daje się wyjaśnić intensywnym kopaniem ziemniaków.
Święty Michał.
Nawiązując do dawnych zwyczajów, na świętego Michała zachowujemy odmienny, zbliżony do świątecznego, porządek nabożeństw.
Usprawnienie gospodarki domowej.
W ciągu bieżącego miesiąca ks. Płonczyński ofiaruje ks. Dziekanowi swoją pomoc w zarządzaniu gospodarką plebańską. Ks. Dziekan pomoc tę przyjmuje – zaczęto od odebrania dzierżawcom zasiedzianych części pól. Dzięki energicznemu przeprowadzeniu tej akcji plebania rusza z miejsca na nowy okres rolny na 12 ha pola.
Koncentracja Izraela.
Blade dni listopadowe oglądają nowe zjawisko czasów dzisiejszych: jest nim mianowicie koncentracja Żydów z okolicy do zaimprowizowanego u nas getta, które ma zmieścić ich aż 6 000. Drogi, zwłaszcza z Oleszyc, nabite Izraelem, którego wędrówka ze wszyst-kimi ruchomościami wywiera niesamowite wrażenie. Z czasem zyskują Żydzi prawo w rodzaju eksterytorialności w stosunku do pozostałych mieszkańców Lubaczowa, sami docierając, zresztą nie bardzo dyskretnie, wszędzie w celach misyjno-handlowych; po kilku tygodniach zostają jednak zupełnie zadrutowani i wychodzą tylko pod strażą do prac – specjalna żydowska milicja mundurowa, a przynajmniej czapkowa, dobierana, jak mówią, drogą cenzusu majątkowego, strzeże odosobnienia ludu niegdyś wybranego i oddzielonego od goi – nie Żydów.
Nieszpory przedświąteczne – przywrócenie.
Na dzień 5 listopada przypada ważna chwila, kiedy zostają odprawione pierwsze od bardzo długiego czasu nieszpory z serii przedświątecznych. Tym razem poprzedzają one 1 piątek miesiąca, a za zadanie praktyczne mają one umożliwić spowiedź wiernym miejscowym w przeddzień uroczystości. Odtąd odbywają się one w soboty, dni przedświąteczne i czwartki przed pierwszymi piątkami.
Adwent.
Dzięki powyższemu ulepszeniu życia kościelnego adwent upływa niezbyt uciążliwie. Pomagamy tego roku w spowiedzi przedświątecznej w Bruśnie.
Boże Narodzenie.
Święta Narodzenia Pańskiego, poprzedzone nieszporami w wigilię, mają przebieg spokojny – nadciągający Nowy Rok niesie ze sobą wiele nadziei w jaśniejszą zawsze przyszłość.
ROK 1943
Zapowiedzi likwidacji Żydów.
Granice czasów różnią się od kordonów państw i dlatego trzeba dopiero jakichś silniejszych, bardziej wstrząsających wydarzeń, aby w płynącym nieustannie strumieniu czasu przeprowadzić umówione rozróżnienia i podziały. Zaczynający się rok zapewne zlałby się z poprzednim, gdyby wraz z jego nadejściem nie dały się słyszeć głuche wieści o wzmaganiu się urzędowej akcji antyżydowskiej. Wprawdzie już nieraz słyszeliśmy, iż tzw. Judenrat olbrzymimi naówczas sumami okupuje się urzędowi i uzyskuje odroczenie tej strasznej daty, niemniej jednak mroźny dzień 8 stycznia, zarazem drugie święto Bożego Narodzenia u Rusinów, stawia nas w obliczu nowych dla nas dotąd wydarzeń.
Początek akcji.
Już od wczesnego ranka Żydzi zdradzają zaniepokojenie i podobno co młodsi rozbiegają się po ulicy. Tuż po mszach św. widzimy rogi ulic zamknięte przez ciężkozbrojne posterunki, wyposażone w automaty i karabiny maszynowe. Miejscowa żandarmeria dzielnie pomaga, żądna wawrzynów, na które fachowcy są już mniej wrażliwi. Niedługo pierwsze strzały odrywają nas od pracy, która jakoś i tak się nie klei. Teraz widzimy, jak milicjanci żydowscy wyprowadzają z domu Żydów i ustawiają ich do transportów. Wiele z tego odbywa się na wprost naszych okien. Gęstym strzałom odpowiadają liczne zwłoki. leżące bez wyboru wszędzie.
Współdziałanie miejscowej ludności.
Rodzaj polowania trwa przez cały piątek. O cichej nocy szkoda marzyć. W następnym dniu historia się powtarza, ale już więcej święci triumfów podłość ludzka i to w dwojakiej postaci, bądź to wskazując tropicielom schrony Żydów, bądź też zerkając łakomie na opuszczone mienie traconych lub wywożonych Żydów, których majątki chronią na razie surowe rozporządzenia, grożące śmiercią każdemu, kto naruszyłby je. Nawet młodzież, szczęściem nie polska i wręcz dzieci przykładają swoją rękę do tej akcji.
Czyny epigonów.
Po dwóch dniach ekipa niszczycielska. syta sukcesów, wyjeżdża, a agendy odnośne przechodzą w ręce miejscowych organów bezpieczeństwa, ożywionych długo tłumioną gorliwością. Krwi nigdzie nie brak, a obawa zarazy z powodu ocieplania się każe opróżnić cmentarz z nadmiernie nagromadzonych tam zwłok w liczbie około 2000 i zwieźć je aż do rowu przeciwczołgowego w Dachnowie. Ciągną tedy przez kilka dni szeregi sań koło tartaku ze zwłokami, a główną ulicą z żywymi na rozstrzelanie do tegoż Dachnowa. W mieście wśród wrażliwszych panuje przygnębienie – Chrystus w sercach ich boleje nad zacierającym się do tego stopnia swoim obrazem w duszach szermierzy lepszej przyszłości i ich interesownych adherentów.
Boże przepuść ludowi twemu zbłąkanemu !!!
Nowa fala aresztowań.
Mrozy folgują, ale nie na stałe. Koniec stycznia przynosi ze sobą nowe masowe aresztowania, przedstawiające się z zewnątrz dość bezwładnie, nie można wychwycić ich myśli przewodniej, bo wśród…
KRONIKA PARAFII RZYMSKO-KATOLICKIEJ P.W. ŚW. STANISŁAWA W LUBACZOWIE 1914-1925 r.
LUBACZÓW W CZASIE WIELKIEJ WOJNY (CZ. 1)
ROK 1914
Zawiązkiem wojny światowej było rozpoczęcie kroków nieprzyjacielskich przez Austro-Węgry przeciw Serbii, jako odwet za mord w Sarajewie na osobach pary Arcyksiążęcej, ale w kilka już dni potem nastąpiły dalsze komplikacje tak, że z początkiem sierpnia 1914 r. przeszły wojska Austro-Węgierskie granicę rosyjską, a po krwawych walkach dotarły aż po Lublin.
W związku ścisłym z pierwszymi tygodniami wojny austro-rosyjskiej było miasteczko Lubaczów i jego mieszkańcy. Zaraz po ogłoszeniu ogólnej mobilizacji, zjechał do Lubaczowa marszałek polny Ekscelencja Widmann ze swoim sztabem dywizyjnym i stanął kwaterą w koszarach wojskowych przy ul. Młodowskiej5. Zjechało też moc wojska: Czechów – Węgrów – Wiedeńczyków, służących przy tzw. pułku Deutchmeistrów6 i innych.
Miasteczko ożywiło się bardzo, po ulicach kręcili się żołnierze w dobrych humorach, boć gasili za często pragnienie piwem i innymi alkoholami. Wszędzie tworzyły się kupki. Mieszkańcy Lubaczowa rozprawiali gorąco z żołnierzami czeskimi, którzy w cale nie kryli się ze swymi sympatiami rosyjskiemi, a nie jeden z nich w stanie podchmielonym krzyczał a zdar moskalom. Za to Deutchmeistrzy pałali nienawiścią. Pragnęli jak najprędzej zetknąć się z moskalami. Podrwiwali sobie z armii rosyjskiej. Mówili: ven wir die find, das Vaterland ist gezeltet7 i tym podobnie. Po landelkach8 schodzili się domorośli dyplomaci lubaczowscy. Rozprawiali uczono o tem co będzie, przy kieliszku lub kufelku. Wyznaczali nowe granice Europie. Rosjan już wówczas wykreślali z karty Europy. Opowiadali, niby z pewnych ust słyszane, że moskale już uciekli z Warszawy, że Petersburg się pali, car zamordowany i tym podobne brednie. Im kto barwniej opowiadał, więcej koloryzował, ten więcej miał słuchaczy. Informowano się oficerów, jak długo wojna potrwa. Rozmaici rozmaicie twierdzili, ale wszyscy zgadzali się w tem, że najrychlej na Boże Narodzenie 1914 r. będzie już pokój.
Kiedy dyplomatom lubaczowskim czas dość przyjemnie schodził, ludność miejscowa znosiła krzyż pański z powodu kwaterunków wojska, które nie tylko zajęło domy, ale nawet stodoły, stajnie etc. To szczęście nie ominęło też i probostwa, gdzie z dnia na dzień kwaterowali oficerowie, a nawet siostry ze swoimi kapelanami, ale prawdziwe siostry zakonne, nie te tak tzw. miłosierne z czerwonego krzyża. Tak pocieszny widok przedstawiało probostwo, bo te siostry szwabskie z braku innego zajęcia zaczęły prać bieliznę swoją w najrozmaitszej postaci swojej i temi kawałkami z rękawami, a nawet nogawicami (sic) obwiesiły wjazd z jednej i drugiej strony. Tego widoku nie zapomnę nigdy. Można sobie wyobrazić co za krzyk wyprawiały te poczciwe szwabki na tem zwykle spokojnem probostwie. To doprawdy było nie do wytrzymania, ale cóż było zrobić. Wojna, a one przecież z miłosierdzia opuściły swoje strony rodzinne i szły na wschód, by nieść pomoc rannym i chorym bohaterom.
Kiedy tak na probostwie gospodarowali rozmaici oni i one, to nie lepiej działo się w stodołach i stajniach, gdzie znowu wprowadzili swoje konie Madziarzy, niszcząc zboże, którem nie tylko karmili konie, ale ścielili. Nie mogąc się na to patrzyć, udałem się do pułkownika, który mieszkał w zamku9. Opowiedziałem mu o wszystkiem i prosiłem, by coś zarządził. Obiecał, ma się rozumieć, wysłać w tej sprawie rotmistrza, by sprawę na miejscu zbadał i ewentualnie zapłacił za wyrządzone szkody, ale na tem się skończyło. Wyjechali i szkody nie wyrównali.
Mimo optymistycznych nadziei, że wszystko będzie dobrze, że z Rosją wnet skończymy, zdenerwowanie śród ludności było znaczne i nic dziwnego, bo nikt z nas dotychczas nie przeżywał wypadków wojennych tak bezpośrednio, jak na to obecnie się zanosiło. Mimo dobrych min, pamiętam jak to strach obleciał też nas wszystkich. Oto jednego dnia odezwały się trąbki wojskowe na alarm. Patrzymy, a tu w największym galopie jadą armaty, piechota na wozach. Pytamy się co jest? Odpowiadają oficerowie, ze Moskale są już koło Cieszanowa. Na tę wiadomość wszystko struchlało. Pamiętam, biegnę na probostwo i komunikuję ks. Proboszczowi. I co robimy obaj? Oto na gwałt zbieramy książki metrykalne, pakujemy do paki i zanosimy, nie pamiętam już gdzie, czy do piwnicy czy do kościoła. Uporawszy się z tem, nasłuchujemy, czy nie odezwą się strzały, ale nic nie słychać. Po jakimś zaś czasie posłyszymy, wracają nasi wystraszeni bohaterowie, a więc artylerja, kawalerja, a i nasze biedne infanterysty10, z radością na twarzach. Choć przed dwoma godzinami jechali na wodzach obok kościoła, każdy z nich żegnał się Krzyżem św. jako dobry chrześcijanin i wołał do nas stojących ądźcie zdrowi. Pokazało się potem, że Moskalom ani się śniło w tem dniu o Cieszanowie, tylko dywizjoner chciał zrobić przegląd wojsk sobie podwładnych. Takie alarmy powtarzały się jeszcze dwa razy, ale za drugim razem, jak wyjechali tak już więcej nie wrócili.
W kilka dni po wyjeździe Dywizji przyszli do Lubaczowa pierwsi ranni, i to Deutschmeistrzy. Wszystko wystraszone. Opowiadali niestworzone rzeczy o pierwszej bitwie, a co drugie słowo wplatali swoje Jeżisz Maria. A było to tak jak mi jeden z lubaczowskich forszpanów11 opowiadał. Kiedy dywizja wyjechała z Lubaczowa, Deutschmeistrzy wysforowali się o jakieś dwie godziny przed artylerię. Zdawało im się, że jak tylko moskale ich zobaczą, to uciekną. Okazało się jednak, co innego. Moskale nie tylko nie uciekli, ale wciągnąwszy Austriaków w jakichś lasach w zasadzkę, dali im taką lekcję, że wielu z nich kochanego swojego Wiednia więcej już nie zobaczy, wielu pogruchotali pulchne członki, a reszta jak nie pyszna musiała się cofnąć i czekać na artylerię. W tej też potyczce padł pułkownik Deutschmeistrów, niejaki baron Holzhausen, któregom pogrzebał na starym cmentarzu w Lubaczowie. Przykry to był pogrzeb. Po pierwsze była to pierwsza ofiara wojny w Lubaczowie, a po wtóre deprymujące wrażenie wywierali oficerowie i żołnierze ranni, biorący udział w pogrzebie swojego pułkownika. Później przyzwyczailiśmy się do tych pogrzebów, których było coraz to więcej. Zwłaszcza, że wielu ginęło na czerwonkę. Epidemia czerwonki szalenie prędko się rozszerzyła tak, że w samym Lubaczowie leżało paręset chorych żołnierzy, jedni w zamku, inni w spichlerzu, inni w stajniach Hr. Gołuchowskiego na Ostrowcu, dziś już nieistniejących, a wielu także w szpitalu krajowym12 na Piasku13. Pielęgnowaniem zajęły się panie lubaczowskie, cała rodzina pstwa Szopińskich, pani notariuszowa Angielczykowska i inne. Też epidemia dała się i nam księżom we znaki, nie żeby, który z nas miał być nią dotknięty, tylko mieliśmy wiele spowiedzi i to w okropnych warunkach higienicznych. Żołnierze leżeli na podłodze jeden przy drugim, w izbach fetor i powietrze nie do zniesienia, a myśmy musieli po kilkunastu nieraz naraz spowiadać. Były wypadki, że i w czasie spowiedzi chwytały bóle niejednego. Musiało się przerwać, a on tymczasem siadał na naczyńko z uszkiem, przykre to było, ale cóż było na to poradzić. Nieraz człowiekowi niedobrze się robiło, ale trzeba było westchnąć do Boga o cierpliwość i robić dalej swoje. Czerwonka wiele ofiar zabrała, sam dwa razy grzebałem po osiem trumien na raz – co też dwaj inni księża mieli. Zaznaczyć w tym miejscu muszę, że tylko żołnierze chorowali, ludność cywilna, chwała Najwyższemu, trzymała się dobrze. I kiedy nam dnie upływały na pracy znojnej, wypadki wojenne postępowały swoim trybem. Pamiętam, jakie to zbiegowisko było, kiedy patrole przyprowadziły pierwszych 5 jeńców rosyjskich, czterech infanterystów, a jeden kozak. Jeńców tych osadzono w aresztach sądowych. Ludność cywilna, a i żołnierze szli tłumnie oglądać ich. I nic dziwnego, bo kto z nas do czasu wojny widział kiedy żołnierza rosyjskiego, chyba na scenie. Jeńcom tym nieźle się wiodło w Lubaczowie, bo żołnierze dawali im pić i palić, co sobie moskale bardzo chwalili, a zwłaszcza kozak, chłop tęgi, o czerwonych lampasach, niby generał jaki. Ten wciąż chodził po podwórzu aresztanckim, palił papierosa, klepał swoich pobratymców infanteryjkich po ramionach i mówił o moi rebiata14. Ale za tymi 5. w niedługim czasie przybyło kilkaset szaraków. Ludzie oswoili się z tym widokiem. Wypytywali jeńców o wypadkach wojennych, częstowali niektórzy i zdawało się, że wojna nie jest dla nas już nowością. Boć, co prawda, człowiek ze wszystkim potrafi się zżyć. Z terenów wojennych tymczasem nadchodziły wiadomości pomyślne, aż naraz uderzyły nas następujące komunikaty wojenne. Nie pamiętam, którego to dnia było, doniosły dzienniki o wielkiem zwycięstwie pod Kraśnikiem. Coś dwa dni później pisały te same dzienniki o drugiem zwycięstwie pod Kraśnikiem. Coś to zaczęło być podejrzanem, aż pewnego pięknego poranka, a było to 8. lub 9. września, patrzymy, a tu treny15 od Tomaszowa jadą na Jarosław.
9. jadą, 10. jadą i to nie tylko treny, ale armaty, a co gorsza przody tylko od armat. Oj, coś niedobrze jest, a tu od nikogo nie można się dowiedzieć, co to ma znaczyć. Idę na na dworzec i zdybuję tam komendanta dworca, porucznika od ułanów, obywatela przemyskiego, niejakiego p. Wołkowickiego. Pytam go, panie poruczniku, co jest, coś mi to wszystko jest podejrzane? A on mnie uspokaja i mówi: Jak długo ja jeszcze jestem wszystko dobrze. Ale nie uspokoiłem się jego argumentami. Idę na górę do naczelnika stacji p. Wróbla. Panie naczelniku, pytam, co będzie? E, co to ksiądz mówi! Czytał ksiądz dzisiejsze gazety? -pyta mnie. Przecież zwyciężamy! Pomyślałem sobie, mów Ty sobie zdrów, a ja mam swój rozum i wprawdziem nie strategik, ale domyślam się, że niedobrze się dzieje. Siedzieliśmy do herbaty, pokazało się i wino nienajgorsze na stole. I tak gadu-gadu, pytam ja naczelnika stacji, co by się w najgorszym wypadku stało, choć niby zwycięsko szli Austriacy naprzód, z magazynami wojskowymi, które obliczano na 3 miliony koron? A co- powiada. Podpali się i koniec!. A więc, pogadaliśmy jeszcze gdzie o czem i poszedłem spać.
11/9 1914. wychodzę ja po śniadaniu na miasto.A tu widzę, coś niektórzy panowie śpieszą się prędko, któryś z nich jedzie na furze. Dowiaduję się, że urzędowo zarządzono ewakuację miasta. Aha, więc jestem w domu. Wiem co to znaczy. Spotkałem drugiego wikarego z cygarusem w zębach /ks. Rudolf Kmieciński/.16 On zdenerwowany pyta mnie:Co zrobimy? Idziemy razem na probostwo.Spotykamy na cmentarzu kościelnym naszego Proboszcza i opowiadamy, że miasto ewakuuje się. Na to słyszymy te słowa:Księdza Rudolfa zwalniam, może jechać. Ksiądz Michał /Kaspruk/ ze mną zostaje – ja jestem w sumieniu spokojny, co będzie, parafii nie opuszczę. Przyznam się otwarcie, że usłyszawszy to, byłem zły. Boć, skądże jeden wikary ma być uprzywilejowany, a ja mam czekać na niepewny los.
Z tego wszystkiego nic nie mówiąc, wróciłem do miasta. Patrzę, a Żydzi całą procesją z czem kto mógł uciekają z miasta. Nie brakło i komicznych wypadków. Oto patrzę i widzę prof. gimnazjum p. Majewskiego17, jak wziąwszy lagę do ręki, koc na ramię – cały swój dobytek i z jakąś panną uchodzi z miasta. Idę na rynek. Spotykam odświętnie ubranych dwóch panów sędziego Elektorowicza i kontrolera podatkowego Oliwę.18 Zatrzymuję ich i pytam, co zamierzają robić? Odpowiadają mi, że oni urzędowo muszą wyjechać. A nie spytał żaden, co ja zrobię, choć z tymi panami bardzo blisko żyłem. Tak to bywa z przyjaźnią w krytycznych chwilach.
Co za rwetes, jaki pośpiech był wtedy w Lubaczowie, to trudno opisać. Wszystko leciało na łeb, na szyję: wozy, konie, żołnierze, ranni ze szpitala, ludność cywilna. Wszystko to kotłowało się w wąskiej drożynie obok kościoła. Treny, jadąc z mąką i innymi prowiantami, żeby sobie ulżyć, zrzucały po drodze, co jakiś czas, prowianty do rowów i pędziły naprzód. Około południa miasto prawie się wyludniło.
Jak bali się oficerowie Moskali to świadczy fakt następujący: W czasie obiadu znalazł się przy stole razem z nami rotmistrz jakiś, który autem przyjechał rano. Jemy ten obiad, aż tu ktoś daje znać, że Moskale są pod Dachnowem, co zaraz komunikujemy owemu oficerowi. Ten pyta: Wie weit ist Dachnów? Funf klm.19 – odpowiadamy. Ten na te słowa rzuca łyżkę, zrywa się i z ks. Kmiecińskim zmyka swem autem w kierunku Radymna.
Kiedy obiad sie skończył, poszedłem na kolej i byłem świadkiem odjazdu ostatniego pociągu, który Moskale ostrzeliwali już od Futor. Urzędnicy wszyscy wyjechali. Mieszczanie prawie wszyscy opuścili miasto – jednem słowem pustki. Wracam ja z dworca, zdybuję po drodze naszych Landsturmistów.20 Opowiadają mi, że jeden z nich padł pod Dachnowem od kuli kozackiej. … ? Karol z Lisich Jam.Usłyszawszy to idę na probostwo, przechodząc pod kościołem słyszę przeraźliwy huk. Aha, a więc Moskale zaczynają ostrzeliwać z armat miasteczko. Lecę na plebanię i wołam, by wszyscy chowali się do piwnicy obok probostwa. Przybiegam tam, a tu już miejsca nie ma, gdyż kochani sąsiedzi pospieszyli się prędzej i zajęli w posiadanie proboszczowską piwnice. Z ciężką biedą przykucnęliśmy na schodach, prowadzących do tej piwnicy.
A armaty tymczasem walą. Strzał po strzale leci ponad plebanię w stronę zamku. Strzelali tak przez dwie godziny, całkiem bez potrzeby, bo w mieście nie było ani jednego żołnierza austriackiego. Po pierwszym strzelaniu Lubaczów poniósł szkodę dość znaczną, bo tzw. Piaski spłonęły do szczętu od kul. Jedna kula wybiła kolosalny otwór na strychu w szpitalu krajowym, poza tem innej szkody nie wyrządziła. Przestali strzelać – wyszliśmy z piwnicy, a kiedy się ściemniło wyszedłem z chłopakiem z probostwa i z bliskim sąsiadem p. Kłosem na rynek.
Idziemy od kościoła na rynek, spotykamy Żyda starego jak świat, przybranego odświętnie z książką pod pachą. Pytamy go skąd idzie? Odpowiada – z bożnicy, a był to wieczór piątkowy. Stary Żyd chodził do synagogi polecić się Bogu. Doprawdy, co za piękny przykład, kiedy inni uciekli z miasta przed Moskalami ze strachu, starozakonny poleca się Bogu, boć wierzy, że bez woli Bożej i włos z głowy mu nie spadnie. Kiedym jeszcze o coś zapytał, otrzymałem odpowiedź:Niech się pan ksiądz nie boi, wojny tu nie będzie – i poszedł wolnym krokiem na Młodowską ulice, a myśmy poszli dalej. Przeszliśmy rynek, nie spotykając już nikogo. Wokoło pustka. Cisza i ciemno. Poszliśmy na ulicę Dachnowską. Po drodze spotkaliśmy jednego gospodarza. Dalej nieco od niego uszedłszy, widzę w ciemności jakichś ludzi, zbliżających się ku nam. Strach mnie obleciał. Sądziłem, że to Moskale. Mówię do swoich towarzyszy – uciekajmy! Na to …? Kłos:Teraz uciekać niepodobna, bo będą strzelać. Nie było już innego wyjścia. Czekamy. Zbliżyli się. I co się pokazuje? To Bośniacy, którzy w lasku obok szpitala byli się okopali, nocą uciekają przed Moskalami. Zapytali o drogę na Oleszyce i poszli.
Potem już dalej nie chciałem iść, ale wróciliśmy do miasta. Noc przespaliśmy spokojnie. Rano 12/9 gdzieś około godziny 5. słyszę jakiś tupot na probostwie. Zrywam się, patrzę przez okno, a to biegną p. Szopiński21 i jeden oficer austriacki. Jak mi później opowiadali, wybrali się rano wozem na dworzec, by nabrać prowiantów dla szpitali, które zostały, ale dojechali tylko do rynku. Tu spostrzegli kozaka na koniu i przed nim ze strachu trzmychnęli.
Zbudzony ubrałem się prędko i wybiegłem na cmentarz kościelny. Zaglądam ostrożnie i widzę jak kula pędzącego na koniu kozaka. Przeleciał przez rynek i popędził na ulicę Zamkową. Za nim jedzie drugi, trzeci, pokazuje się i piechota. Rynek zaczął się zapełniać. Po chwili zaczęli się dobierać do sklepów. Podważają drzwi żelazne, zdawałoby się nie dadzą rady, ale gdzie tam, jak przyczepili się we dwóch, tak i drzwi otworzyły się i to jedne po drugich. W kilka minut zapełniły się sklepy, z których zaczęli wynosić najrozmaitsze rzeczy.
Odprawiłem zaraz mszę świętą przed Matką Bożą, polecając się jej opiece na każdy wypadek.
Około godziny 7 rano wjechało kilka tysięcy kozactwa do miasteczka22. Widok to był straszny, a następstwa ich pobytu były katastrofalne dla mieszkańców Lubaczowa, bo nie tylko, że wszystkie sklepy w rynku porozbijali i zrabowali je do szczętu, ale około godz. 11 przed południem dnia 12/9 914 miasto podpalili. Pożar wybuchł w narożnej kamienicy, jak skręca się z rynku do Młodowa. W wielkim strachu byliśmy o kościół, ale Bóg chronił mimo bliskości. Stałem, pamiętam przy bramie kościelnej, z kilkorgiem parafian, kiedy nadjechał jakiś oficer na koniu, a wywijając nahajką, zaczął krzyczeć do nas: Kto podpalił. Cóż, czyż mieliśmy powiedieć, że mużyki23, żeby w ten sposób oberwać parę nahajek. Powiedziałem nie wiem, a on jak szalony popędził dalej. Żołdactwo tymczasem hulało, popijając znalezioną wódkę.
Pamiętam, stoję na dziedzińcu plebańskim, aż tu wjeżdżają na probostwo dwaj kozacy i dużo się nie namyślając, złażą z koni. Puszczają te na proboszczowską kapustę, by się pasły, a sami usiadłszy obok studni, zaczęli zaciągać nowe buty, które zrabowali. Zbliżam ja się do nich i mówię, że ładne buty. A charoszi, charoszi24, odpowiadają. Buty nowe naciągnęli, a stare, dość dobre jeszcze, podarowali kośćielnemu Janczurze Mikołajowi. Następnie pyta mnie jeden z nich, a daleko w Jarosław. 40 km, odpowiadam mu. Nie przestraszył się jednak tej liczby, ale mi mówi: ajdim, zajdim25. Wsiedli na swoje szkapy i odjechali.
Zaledwie ci odjechali patrzę, pędzi jakiś kozaczysko na probostwo, niosąc przed sobą pół worka czegoś, ale kiedy zobaczył oficera, rzuca to pod plebanią i czeka, aż oficer zniknie. Ażeby się nie znudzić długim czekaniem, otworzył worek i zaczął wyjmować sól łopkową. Było jej kilkanaście sztuk. I mówi sachar, ale licho go rozumiał, co to jest sachar. Więc, pokazuję mu palcem na język, by skosztował. Posłuchał, a skutek był, że rozsierdził się i wszystkie łopki rozdał, stojącym obok ludziom. Jak później się dowiedziałem, sachar znaczy cukier, więc kozaczysko był uradowany, że udało mu się tyle cukru zrabować, bo tego wszyscy potrzebują, a tu go spotkało rozczarowanie. Poza tem miał w worku ze 25 kg włoskich orzechów, któremi po części z nami się podzielił. A nawet i ja otrzymałem trochę, choć nie chciałem brać, ale jak mile popatrzył się na mnie, a ten wzrok dziki poparł jeszcze rozkazująco ieri26 – nie było innej rady i wziąłem.
Przyszedł obiad. Siadamy we trójkę do stołu Proboszcz, ja i niejaki Janiszewski emerytowany nauczyciel. Aż tu służący daje znać, że w kuchni jest oficer rosyjski. Ale zaledwie to powiedział, przychodzi rzekomy oficer do jadalni. Mówi: drastwijut27, podaje każdemu z nas swoją łapę, siada, wcale nieproszony i każe dać sobie wodki. Kiedy mu Proboszcz zakomunikował, że wódki nie ma, kazał przynieść sobie wina. Mój Boże, jak to czasy się zmieniają, ten dziki kozak na obcej ziemi rozkazuje, a miesiąc temu głosu żadnego nie miał, żyjąc na stepie. Więc nie było innego wyjścia, trzeba było postawić flaszkę wina przed nim, by biedy się pozbyć. Ale na tem nie koniec! Kazał sobie otworzyć. Otworzono. Ale kiedym nalał do kielicha, bał się pić. Obawiał się trucizny i dlatego kazał p. Janiszewskiemu skosztować. A ten, jako że jest dziwak, nie chciał z początku, ale przynaglony skosztował. A teraz kozak był już pewny swego i zaczął na dobre popijać, a przy tem pytać się, czy my giermance, bo gdybyśmy byli giermancami /Niemcami/, to byśmy już nie żyli. Plótł jeszcze wiele, z czegom nic nie zrozumiał. Pamiętam tylko, że bardzo często mówił słowo giermaniec i olszoj /więcej/. Koniec końców popił chamisko tego wina dosyć, wziół z półmiska trochę mięsa w łapy, flaszkę z winem także. A to, jak mówił dla gaficirow28. Boć, sam był, mówiąc po polsku gemeiny29. Po południu tenże sam kozak przyszedł poraz drugi na probostwo i wprost do proboszcza. I co robi? Każe sobie pokazać austriackie bumaszki /banknoty/. Pokazał mu ich Proboszcz 3 dwudziestokoronówki. Oglądał i oznajmił, że te bierze na pamiątkę. Następnie zaczął nalegać na proboszcza, by w nocy niczego się nie bał, wprawdzie kozacy zechcą straszyć, ale niech się nie boi, on tu przyjdzie i będzie pilnował. W tem, ja o niczem nie wiedząc, wchodzę do Proboszcza i zastaję ich obu w pokoju. Kiedy mię drabisko zobaczył, powiada do mnie, bym go prowadził w swoju komnatu30. Więc prowadzę. Wchodzimy. On siada przy stole i każe podać sobie machorkę /tytoń/. Nie zrozumiałem drania, ale kiedy na migi pokazał mi, że chce palić, więc wyjąłem pudełko tytoniu, myśląc, że zrobi sobie parę papierosów, a resztę odda. Ale gdzie tam, skręcił sobie papierosa, a resztę wsunął do kieszeni. A niechże cię licho weźmie, kiedyś taki, pomyślalem sobie. I żal mi się zrobiło, boć ani jednego papierosa więcej w domu nie miałem. Papierosa zapalił i co robi dalej? Oto wyjmuje szaszkę /szabla/ z pochwy i daje mi pomacać, że ostra. Następnie bierze karabin, który trzymał między kolanami, odciąga kurek i pokazuje,że nabity. Do czegoż on zmierza z tem wszystkiem, pomyślałem sobie? I przyznam się, że dusza mi już była na ramieniu. Boć, czy trudno o nieszczęście, zwłaszcza, że mużyk był pijany. Po tem zaznajomieniu mnie ze swojem uzbrojeniem, mówi do mnie: Dawaj dieńgi31. Co u licha chcesz, pomyślałem sobie, bo prawdę powiedziawszy, nie rozumiałem znaczenia tego słowa. Na to on mi pokazuje dwudziestokoronówki austriackie. Cha, byłem już w domu. Pieniędzy chcesz! Cóż tu zrobić? Miałem przy sobie kilkadziesiąt koron. Myślę sobie, wyjmę wszystkie, cham zabierze tak jak tytoń. A nie wiedziałem jeszcze nic, że te banknoty, które kozaczysko miał w łapach, pochodzą od Proboszcza. Mówię do niego po małorusku /niby ukraińsku/, żeby mię lepiej zrozumiał, żeby chwilkę zaczekał, ja zaraz pieniądze przyniosę. Wyszedłszy, udałem się do kuchni i tu oddałem swojej dochodzącej pieniądze, by mi schowała, a ze sobą wziołem około 26 koron i z tem wracam do pokoju. Mużyk czekał cierpliwie. Siadam przy stole i zaczynam mu wybierać. Najpierw daję mu trzy ruble i mówię, że to ma wartość 8 koron austriackich, a otrzymałem je od jednego jeńca rosyjskiego /Polaka/ na mszę. On wysłuchał, spokojnie położył przed sobą i wypowiedział charaszo. Następnie pokazuję mu 10 koron austr. i znowu tłumaczę, że warte są 4 ruble. Wziął, położył na rublach i znowu charaszo. W końcu wyliczyłem mu parę koron drobnymi. Wziął i znowu charaszo. Kiedym mu to wyliczył wszystko, przewróciłem portmonetkę i mówię mu, że już nic w niej nie ma. A on do mnie: Dawaj bolsze32. Kiedym to usłyszał, tłumaczę mu /cała rozmowa po rusku/, że ja jestem biedny wikary, że nie mam więcej, ale on o tem słyszeć nie chce. Zaperzył się i wciąż ryczy do mnie, dawaj bolsze /więcej/. Co ja robię, mówię do niego, że więcej już stanowczo nie dam, bo nie mam. A z resztą nie wierzy mi. Ja zaraz poproszę Proboszcza, by przyszedł i zaświadczył, że ja więcej nie mam. I rzeczywiście wyleciałem z pokoju. Biegnę do Proboszcza. Patrzę, proboszcz stoi na werandzie z dwoma moskalami, ale na szczęście nie kozakami /artylerzystami/. Wlatuję do werandy i mówię co jest. Zrozumiał widać jeden z moskali, o co rzecz idzie, chwyta za rewolwer i powiada do mnie: Szczo kazak choczy, dieńgi?33 i każe się prowadzić do mnie, bo chce tego kozaka zastrzelić. A trzeba wiedzieć, że był także pijany! Więc kiedym to usłyszał, ze strachu zacząłem go prosić, by dał spokój, boć wiedziałem jakie to skutki może pociągnąc. Sami się postrzelają, a później winę zwalą na nas i gotowiśmy dyndać, co nie bardzo mi się uśmiechało. Więc proszę go, głaskam po twarzy, gdzie tam, nic nie pomaga. Uparł się. Ot, jak pijany, że i tak zastrzeli kozaka. Tak upłynęło kilka minut. Kozak tymczasem się znudził, wyszedł z mojego pokoju /mieszkałem w przybudówce/ i idzie do nas. Kiedy go ten artylerzysta zobaczył, usiadł na niego, jak on śmie napadać i rządać pieniędzy. Kozak z nowu do niego, co on tu chce? Kazał mu się wynosić w tej chwili! Widzę ja, że zanosi się na zawieruchę. Uciekłem do siebie. Pokój zamknąłem na klucz. Oddałem klucz służącej, a sam tylną furtką dałem drapaka do zamku, do Czerwonego Krzyża austriackiego.
Przyszedłszy tam, poprosiłem Pstwa Szopińskich, którzy objęli byli zarząd szpitala wojskowego, by mię przyjęli na noc, bo na probostwie jest niebezpiecznie. Zaledwiem opowiedział im co zaszło, patrzę, a mój Proboszcz także już jest w zamku. Przykucnęliśmy na jakiejś sofce obydwaj i tak siedząc, przepędziliśmy całą noc.
Tymczasem kozak jeszcze nie dał za wygraną. Wieczorem przyszło ich kilku na plebanię, o czem opowiadała gospodyni, i urządzili rewizję. Niby to za bronią, ale takiej nie znaleźli. Kiedy inni poszli do siebie, ten drab, co nam pieniądze zabrał, kazał gospodyni przyrządzić sobie biesiadę. Porozbijał szafy, z których zabrał jeszcze nieco grosza, brzytwy, palto, bieliznę i inne. Na tem skończył swoją opiekuńczą misję na pokojach proboszczowskich. Tak samo znaczną szkodę wyrządził w pokoju katechety ś.p. Ks. Jana Dzioby, który w tym czasie bawił w Szczawnicy. Moje mieszkanie i drugiego wikarego Bóg strzegł, tak, że żadnej szkody nie ponieśliśmy.
W niedzielę 13/9 Ks. Proboszcz Sobczyński poszedł, mimo niebezpieczeństwa,do kościoła. Odprawił mszę św., ale na probostwo nie szedł, tylko siedział w zakrystyi. Wtem wpadają kozacy na chór i zaczynają organy niszczyć. I kto wie co byłoby się stało, gdyby na szczęście nie zjawił się jakiś żołnierz rosyjski /Polak/, który poradził napisać list do komendanta z prośbą o opiekę. List poskutkował. Przyszła warta, która tak sumiennie wypełniała swoje zadanie, że nie tylko na cmentarz kościelny i na probostwo nikogo nie wpuszczała, ale i z probostwa nie sposób było się wydostać. Ja wtym dniu jeszcze przesiedziałem w zamku, dopiero w poniedziałek wróciłem do domu. Ale cóż, kiedy byliśmy wciąż nagabywani przez moskali. Trudno było gdzie wyjść, aż poradził nam p. Szopiński, przypiąć sobie opaski Czerwonego Krzyża. Co też zrobiliśmy i od tego czasu można już było chodzić swobodnie, gdyż i mużyk ma respekt przed krasnym krestom34.
W kilka dni po wkroczeniu, zakwaterowało się kilkunastu lekarzy, którzy chcąc okazać się szarmanckimi, zaprosili nas na herbatę. Mój Boże, jak przypomnę sobie tę herbatę i te zakazane /specjały?/, to dziś jeszcze robi mi się niedobrze. W tejże herbatce brał udział także jeden kapelan austriacki, którego zaskoczyła inwazja w Lubaczowie. Szwabisko się rozchorował i chciał koniecznie wyjechać do Lwowa. I w tej właśnie sprawie przyszedł prosić tych lekarzy. A tu trudno było się porozumieć, gdyż on tylko władał językiem niemieckim, a wśród tych nie było inteligentnych lekarzy. Był zaledwie jeden, który coś niecoś kapował. Trzeba więc było tłumaczyć im to po rusku, co dobrze rozumieli, bo byli z Kijowa. Skończyło się na tem, że otrzymał pozwolenie w kilka dni potem, pod warunkiem, że przebierze się w szaty duchowne, bo nosił mundur wojskowy. Więc, znowu kłopot miałem, bo musiałem sprzedać mu sutannę i płaszcz. I w ten sposób Herr Kaplan35 odjechał do Lwowa. Tam, o ilem słyszał, miał mieszkać w łacińskim seminarium duchownym. Co potem z nim się stało, nie mam pojęcia. Pamiętam, był wśród tych lekarzy podpułkownik od artylerii, Polak / katolik, tak nazywają Rosjanie Polaków /, który widząc nasze przygnębienie, pocieszał nas, że wszystko będzie dobrze, że powstanie zjednoczona Polska itd. Na drugi dzień lekarze odjechali, a zakwaterował się jakiś dywizyoner ze swoim sztabem. W spiżarni urządzili sobie stację telegraficzną, w werandzie telefoniczną. Pozakładali druty i w ten sposób kierowali bitwą nad Sanem.36 Wnet jednak odjechali, a do miasta zjechał głównodowodzący III Armią, słynny bohater spod Kirkilis37 w wojnie bałkańskiej, generał Radko Dymitriew.38 Bułgar, renegat w służbie rosyjskiej. Ten zamieszkał w domu państwa Angielczykowskich przy ul. Dachnowskiej. Rosjanie w pierwszym impecie poszli aż pod Rzeszów. Tam natknęli się na przeważające siły austriackie i cofnęli się pod ich naporem, aż za San, nad którym trwały bitwy, coś przez dwa tygodnie. Wtedy armaty siały zniszczenie, a huk ich przeraźliwy słychać było u nas, mimo znacznej odległości, bo 38 km. W tym czasie poznałem na probostwie kilku ludzi z armii rosyjskiej. A mianowicie ks. Radziwiłła z Nieświeża, zięcia ks. Dominika z Balic pod Krakowem39, adwokata Marguka? z Petersburga, obaj służyli jako …? i ks. Princ. Juszkę, Litwina, władającego językiem polskim kapelana sztabowego, przedtem wikariusza w katedrze w Petersburgu. Wszyscy oni byli wręcz przeciwnego poglądu na sprawę polską, o czem kilka razy rozmawialiśmy, gdyż bywali u nas na probostwie. Każdy z nich uznawał naszą wolność w Galicji, ale mówili, że wolą żyć pod Rosją, gdyż tam im lepiej się powodzi. Jeżeli zaś któremu chce się odetchnąć nieco, to wtedy przyjeżdżają do nas na parę tygodni i wracają na powrót.
W jakiś czas potem wyjechał cały sztab na zachód, a przez Lubaczów dniem i nocą szły wojska, których przez 9 miesięcy inwazji przeszły całe krocie. Turkotały dwukołki /kibitki/, dudniały armaty, parskały tysięczne gromady koni, których dziesiątki tysięcy przeprowadzono przez nasze miasteczko. A wszystko to po małym postoju szło dalej za armią na zachód. Na wschód zaś zdążały tysiące jeńców, zwłaszcza Czechów, którzy niby w pochodzie tryumfalnym szli do Rosji, z którą cały naród sympatyzuje, śpiewając swoje pieśni narodowe. Byli między nimi i nasi Polacy. Wielu nawet moich rodaków z Buczacza, których wspomagałem na drogę, a jednego nawet przebrałem, niejakiego Urbańskiego. Dałem mu trochę grosiwa na drogę i odwiozłem go swoim koniem aż na Wólkę, a dalej poszedł piechotą, aż do Buczacza.
Kiedy pierwsze wojska przewaliły się, było trochę lepiej. Ale jeszcze jeden moment klasyczny. W pierwszych dniach po wkroczeniu moskali do Lubaczowa, byliśmy wszyscy w dosyć krytycznem położeniu. Pod względem aprowizacji ani soli, ani cukru, ani nafty, słowem nic nie było. Żeby temu zaradzić, wybrała się deputacja do generała Dymitriewa, złożona z ks. Sobczyńskiego, p. Szopińskiego40, p.Laurych? i p. Sekundy? /prowizoryczny burmistrz wojenny/. Ten ostatni, umiejący nieco po rosyjsku, służył bowiem niegdyś jako urzędnik skarbowy w Brodach, gdzie języka rosyjskiego się poduczył, przez ciągłe stykanie się z moskalami. Zaczął mowę, w której zamiast prosić, zaczął grozić, że jeżeli tak dalej będzie, to wybuchnie rewolucja itd. Jak mi opowiadali uczestnicy tej deputacji, Dymitriew, usłyszawszy to, spąsowiał, tupnął nogą i wyrzekł: Co rewolucją mi grozicie. W sej czas skażu wyprowadyty wsich muszczyn na połe i rozstriłyty.41 Deputaci na tę miłą wiadomość pobledli. Zaczął się jeden za drugiego chować. Nareszcie oprzytomnieli. Powiedzieli, że z mówcą się nie solidaryzują. Przeprosili i jak nie pyszni wrócili do domu. Boć rzeczywiście, któż widział, by dowodzącemu armią i to w tym czasie zwycięską, grozić rewolucją. Szczęście, że to była sprawa z Bułgarem. A niechaj by to był jaki gienerał rosyjski i to po wypiciu kilku flaszek szampanskoje.42 Co by się mogło stać? Mógł rzeczywiście wydać rozkaz rozstrzelania nas wszystkich. Wiele jeszcze czasu upłynęło, nim p. Laurych? Bułgara uspokoił, bo ten długo tych słów nie mógł zapomnieć. To była pierwsza i ostatnia deputacja do władz wojskowych rosyjskich.
Wojska rosyjskie dość już daleko zapędziły się były na zachód, kiedyśmy nieco przyszli do siebie. Ludność z okolicy zaczęła przyjeżdżać do miasta na zakupno, choć prawdę powiedziawszy nie wiele można było kupić. Bo Żydzi jedno, że bali się wystawiać z początku towar na sprzedaż, a po wtóre nie łatwo było i sprowadzić go skądkolwiek, gdyż wyjazd był utrudniony. Wciąż trzeba było się starać o pozwolenie u t. …? naczelnika ujezda /tyle co austr. starosta/. Później jeżdżono po towary do Żółkwi, a nawet do Lwowa, za przepustką i bez. Żeby przepustkę otrzymać w ujeździe, trzeba było zawsze dać parę rubli w łapę czynownikowi. A Żydzi, jako, że są narodem sprytnym, wcale później oto się nie starali. Opowiadał mi któryś Żyd taki wypadek. Jedzie po towar do Lwowa bez przepustki. We Lwowie na rogatce zatrzymuje go sołdat i żąda przepustki. Na to Żyd do niego: Ja maju propustku gosudarsku.43 I daje mu ruble w banknocie. Wziął mużyk tę przepustkę, a do Żyda zawołał: Ujezdżaj-ujezdżaj.44 I tak wielu postępowało, dając sobie radę jak kto mógł.
Co się tyczy rabunków w pierwszych dniach, to rabowali nie tylko moskale, ale i okoliczna ludność. Widziało się jak chłopi nieśli poduszki, pierzyny, materye i inne rzeczy, do zbierania których zmuszali z początku żołnierze ludność miejscową. Ale później i tego nie trzeba było, bo sami kradli. Rzeczy kradzione były po całej okolicy. Pamiętam, jechałem na kolędę do Borowej Góry – wiózł jeden gospodarz. Patrzę, chłop w nowych śniegowcach. Nie pytałem go skąd to, bo wiedziałem na pewno, że z miasta wyniósł. W drugiem znów miejscu, a było to w Baszni Dol., przychodzę w czasie kolędy do jednej chaty, patrzę, a tu stoi chłopak, lat może 12., bosy, ale w nowiuteńkim prawie anglezie45 /prawdopodobnie od pana Frisera ze dworu46/. I takich kawałów było wiele. Ale za to cierpieli porządnie, po odwrocie moskali, gdyż za byle głupstwo musieli dobrze płacić. Na co narzekali. A któż temu winien? Ot, chłop zawsze łakomy jest na cudze. A do tego wojna zrobiła wiele złego. Ale to trwało czas krótki. Ludzie się opamiętali. A w Wielkim Poście, kiedy przyszła spowiedź, wielu przyrzekło solennie, oddać zabrane rzeczy. A wielu, nocami rzucało zrabowane rzeczy do rzeki, tak, że widziało się pływające bebechy? żydowskie prawie dzień w dzień.
Jednego razu ktoś dał mi znać, że księża z Oleszyc wyjechali, a więc ks. Dziekan Lud. Swadowski i Kaz. Bilczewski. Jadę ja z p. Radcą Krzanowskim47 końmi oficerskimi do Oleszyc, by przekonać się naocznie, czy to prawda. Przyjeżdżamy na plebanię, a tu ślad już dawno zginął po nich. Na ich miejscu gospodarują lekarze i pop rosyjski. Więc poprosiłem ich, by mieli wzgląd na to, co jeszcze zostało i odjechałem. Kilka dni potem objął administrację tamże ks. Jan Walniczek, wikary z Dzikowa Starego. Po nim zaś w lutym 1915 r. ks. Jan Kontek. To samo było w Cieszanowie, skąd wyjechał Prob. ks. Masny i wikary Kutowski. Kilka razy ja jeździłem tam ze sumą, spowiadać chorych, grzebać, a raz, czy dwa był ks. prob. Sobczyński. Następnie objął administrację ks. Gust. Boraczek, wikary z Płazowa. Z Łukawca wyjechał proboszcz także, niejaki ks. Józef Pragłowski. Tak, że cała okolica była bez księży. Do tego trzeba dodać, że w Lubaczowie nie było także ruskich księży. Boć, Proboszcza ks. Hoszowskiego, wikarego jego syna władze austriackie internowały. Zięć zaś jego, ks. Czeczułowicz, katecheta miejscowy, wyjechał. Więc to wszystko do nas do kościoła chodziło. Pracy było szalenie dużo, a przy tem ja excurrendo48 administrowałem Łukawcem do 15/2 915 r. W tym, bowiem dniu objął administrację ks. J. Walniczek, aż do powrotu ks. Pragłowskiego.
Czas inwazji dał nam się we znaki, zwłaszcza w Adwent. Ja np. w niedziele adwentowe już od godziny trzy na piątą siedziałem w konfesjonale. Spowiadałem do 6., następnie śpiewałem roraty. Po mszy znowu spowiadałem, a około 8. jechałem do Łukawca. Tam znowu spowiadaj, odpraw sumę, zaopatrz chorych i gdzieś około 3. po południu jesteś z powrotem. Zaznaczyć muszę, że wielu Rusinów chodziło do nas do spowiedzi. Inni chodzili do Krowicy do ks. proboszcza Harasowskiego/…?/. Inni do Dachnowa, gdzie był ks. Czerkawski. Ale wielu i to bardzo chodziło do popów, których moskalofile, z Dubikiem49 młodym na czele, sobie sprowadzili do cerkwi. A było ich dwóch protojerej50 /niby dziekan/ Kowalski z Wołynia gdzieś i wikary. Pop Kowalski przyszedłszy do Lubaczowa, złożył na probostwie wizytę. Był bardzo grzeczny. Żona jego nawet dość dobrze władała językiem polskim, którego się poduczyła w Warszawie, będąc u krewnych. Na Wielkanoc pop Kowalski przyszedł znowu do nas, wystrojony w jedwabny chałat i złoty krzyż na łańcuchu. Nie było innej rady, po południu musieliśmy rewizytować, jak niepyszni. Ot, postępowało się według ruskiego przysłowia: Czeszy didka z ridka.51
Ale wróćmy na chwilę do szpitala w zamku. Oto moskale wkraczając do Lubaczowa zastali tu paręset chorych na czerwonkę, a w koszarach rannych. Z lekarzy został w zamku Dr Mieczysław Nowosad, lekarz rezerwowy, przed wojną ordynujący w Bełzie, a w koszarach Ludwik Kirchmajer, chirurg z Wiednia. Pierwsze dni były straszne, bo nie było ani co jeść, ani żadnych lekarstw, ani nawet desek na trumny dla zmarłych żołnierzy. Jak umarł, kto, to chowano go tylko w bieliźnie i w kocu, a później z oszczędności ani bielizny, ani koca nie dawano, ale wynoszono trupa na noszach i wrzucano do wspólnego grobu. Pamiętam, kilka razy kropiłem zwłoki w czasie deszczu. Grób wielki, wykopany dla większej ilości, cały zalany wodą. Wynoszą trupa i wrzucają do tej wody. Woda obryzgała i mnie i Dr Nowosada i służbę sanitarną. A był i taki wypadek, że i psy wyciągały po kawałku trupa z grobu. Trzeba wiedzieć, że groby kopano w ogrodzie w zamku i za spichlerzem koło kapliczki św. Jana. Później było lepiej, zarząd nad spichlerzem objęły władze rosyjskie i jako tako się troszczyły o chorych. Obaj lekarze austriaccy byli jeszcze jakiś czas zatrudnieni, a z wiosną odjechali do Kijowa, a z tamtą w głąb Rosji. Rosjanie urządzili w Lubaczowie dwa wielkie szpitale. Jeden rządowy,(kazionny), którego kierownikiem był lekarz-pułkownik Kandyba, a drugi ziemski z miasta Tahanroga52 z nad Morza Azowskiego i tym kierował lekarz, profesor z Kijowa Gierasim Ilicz Gorułow. Sióstr miłosierdzia było bez liku, a wszystko licho warte pod względem moralnym, z bardzo małymi wyjątkami. O chorych nie wiele się starano, ale za to bawiono się przy muzyce, jak najlepiej, a za ścianą konali mużyki. Maleńki obrazek troskliwości o chorych: gdzieś raz byłem w koszarach, gdzie zaopatrywałem chorego i zdybuję tam młodego oficera, któregom już znał przedtem; pytam, co słychać? A on odpowiada, że przed chwilą właśnie był w szpitalu Jego Imperatorskie Wisoczestwo Prinz Mikołaj Orenburski53, szwagier carski, który był w owym czasie naczelnym kierownikiem wszystkich szpitali w całej armii rosyjskiej i obiecał 200 flaszek wina dla chorych, z czego oficer był bardzo zadowolony; może, co miesiąc potem spotykam tego oficera i pytam, czy otrzymali obiecane wino? Da, da,(tak, tak), odpowiada, ale już iet(nie ma); myślałem, że chorym dali, a on mi chwali, że było dobre i że 200 flaszek wypił jeszcze z jednym lekarzem oto troskliwość o chorych, oto gospodarka istinno ruska.54 Dlatego też z tych szpitali bardzo mały procent wychodził, wszystko ginęło. Muszę tu wspomnieć, że gdzieś z początkiem października 914 r. mieliśmy trzy wypadki cholery. Dwa śmiertelne, a mianowicie umarli dwaj bracia Kosiorowie Ignacy, a drugi zdaje mi się nazywał się Michał. Trzecim był parobek Dubika z Za Wału, ale ten wyszedł. Poza tem było nieźle.
Nowy Rok 1915 pozostanie na zawsze w mojej pamięci. A to z tego powodu: na zakończenie starego roku miałem kazanie. Kościół wypełniony po brzegi, byli Rusini, byli także i Moskale, a między nimi wielu oficerów, pop, kapelan szpitala i inni, był także oficer z ochrony kijowskiej niejaki Grom. Przemówiłem ja serdecznie do ludzi, wszystko zaczęło płakać. Co się dzieje? Ów oficer z ochrany podejrzewa, że mówiłem coś przeciw Rosji i już, jak mi później opowiadał Dr Nowosad, chciał mię jeszcze tego wieczora aresztować, o czem ja nic nie wiedziałem. Rano po odprawieniu prymarii55, wyjechałem do Łukawca. Jak zwykle wracam stamtąd do domu, jeszcze nie rozebrałem się, przychodzi do mnie Dr Nowosad i opowiada mi całą rzecz? Struchlałem, bo wyjeżdżanie do Rosji wcale mi się nie uśmiechało. Na radę Dr Nowosada siadłem, napisałem testament, przy którym dość łez moich się polało. I czekałem tak na koniec sprawy. I rzeczywiście, jakiś pułkownik dwa razy był u księdza proboszcza w tej sprawie, ale mnie, Bogu dzięki, zostawiono w spokoju. Przy tej sposobności zaznaczyć muszę fakt następujący. Kiedy o tem wieść dostała się do szpitala, 2/1 915 wieczorem zjawili się u mnie pułkownik, lekarz Kandyba i jego przyjaciel pop-kapelan. Uspokoili mię, bym się nie denerwował i prosili, bym w najgorszym wypadku powołał się na nich, bo oni byli na kazaniu, ale nic przeciw Rosji nie słyszeli. Oto, jak widać i wśród Moskali są ludzie uczciwi. Na tej całej aferze tyle straciłem, że mi zabroniono głosić kazania. Do czego musiałem się zastosować, z wyjątkiem na Wielkanoc, gdzie za pozwoleniem specjalnem naczelnika ujezda56 przemówiłem do ludzi. Później już nie było kazań, aż dopiero po ustąpieniu Moskali, a to 29/6 na odpust. Dni w tych czasach niepewnych mijały prędko. Z frontu nadchodziły bardzo kiepskie wiadomości, ale jeszcze nie upadliśmy na duchu, bo Przemyśl się trzymał. Wciąż słychać było potężną strzelaninę, a w nocy światła reflektorów widzieliśmy na niebie. Aż gdzieś 20 zdaje mi się marca Przyniosło Słowo Polskie wiadomość, że forty ziemne w Walawie57 wpadły w ręce moskali. Co było bardzo możliwe, gdyż od 19/3 nadzwyczaj silnie strzelano pod Przemyślem. Strzelanina trwała trzy dni, tak, że u nas w Lubaczowie o 60 km oddalonym, szyby drżały. 22/3 wszystko ucichło. Przyszedł wieczór, reflektorów już nie było, a więc Przemyśl skończył swój żywot. I rzeczywiście na drugi dzień doniosły dzienniki, że Przemyśl się poddał z całą załogą.58 Co za radość była u moskali z powodu poddania się twierdzy, to trudno opisać. Nic też dziwnego, gdyż Przemyśl kosztował ich bardzo dużo ofiar. Nieraz połamali sobie zęby na nim, atakując go.
Wszędzie odbywały się z tego powodu nabożeństwa rosyjskie, mowy do żołnierzy itp. Na nas jednak nie wywierano nacisku, by z tej okazji odprawić nabożeństwo, ale w tym względzie zaszedł raz taki wypadek. Było to kilka dni przed Mikołajem wedle obrządku greckiego. Przyszedł do nas komendant etapu i gadu – gadu pyta, czy my wiemy, co za parę dni będzie? Zorientowałem się prędko, o co mu chodzi i mówię św. Mikołaj. A więc, powiada, trzeba będzie nabożeństwo odprawić. Na to, dał mu dobrą odpowiedź ksiądz Proboszcz, że u nas, co dnia są dwie Msze św. Sperzył się moskalisko i już więcej nic nie mówił o tem. Przemyśl wprawdzie padł, moskale nabrali ochoty iść koniecznie przez Wiennu (Wiedeń) do Krakowa (ładne mieli mużyki pojęcie o geografii), a mimo to u nas zaczęła odżywać nadzieja, że ta banda przecież kiedyś będzie musiała się cofnąć. A to na tej podstawie: jednego razu przychodzi do mnie miejscowy krawiec, Żyd, Siernkiker(?) uradowany i powiada, wszystko dobrze – opowiada mi, że wojska austriackie są już w Krzywczy nad Sanem, o czem dowiedział się od jakiegoś jeńca – Niemca. Takie to wiadomości coraz uporczywiej zaczęły się rozpowszechniać, mimo, że komunikaty rosyjskie wciąż mówiły o swoich zwycięstwach.
Przyszła Wielkanoc. Pamiętam, jak dziś, cudny był dzień. U nas na probostwie kwaterowali ułani rosyjscy (wielu było Polaków), aż około południa słyszeć się dały strzały. Zdało się, że ta bombardacja jest najdalej nad Sanem. Strzelali tak spory kawał czasu. My usłyszawszy tę strzelaninę, byliśmy uradowani, że wnet przyjdą Austriacy. Ale niestety, jeszcze długie tygodnie musieliśmy na to czekać. A co się tyczy strzelaniny, to nie było pewnem, gdzie to było. Najprawdopodobniej było to echo strzelaniny, gdzieś w Karpatach.
Gdzieś z końcem kwietnia zauważyli ludzie, że rosyjskie pociągi, naładowane prowiantami, wracają od Jarosławia w kierunku Rawy i to jeden za drugim. Trwa to przez kilkanaście dni. Wszyscy coś przebąkiwali, że moskale się cofają. Aż, oto pewnego razu zajeżdża na plebanię kilku oficerów z intendentury z pułkownikiem Lisiczynem, którzy już poprzednio stali u nas kwaterą. Kiedym zobaczył pułkownika, pytam, co słychać? A on machnąwszy ręką, mówi do mnie: płocho59 , ale nic więcej. To mi wystarczyło. Wnet nadjechały i szpitale ze znajomymi lekarzami. Byli między nimi i Polacy, którzy stali w Gorlicach. Opowiadali o strasznem bombardowaniu Gorlic z armat i z aeroplanów. Wszystko wystraszone, bo wiele przeżyli strasznych chwil. W kilka dni zjechał ze sztabem i generał Dymitriew. W mieście zapanował ruch szalony. Treny znowu cofały się dniem i nocą. Główną ulicą nie wolno było jeździć, gdyż w domu p. notaryuszowej Angielczykowskiej mieszkał Dymitriew, zdenerwowany rozbiciem swojej armii. Jak opowiadali niektórzy, że nikogo do siebie nie przypuszczał, ale wciąż w samotności studiował mapy(?) sztabowe. Ciekawa jednak rzecz, oto kiedy głównodowodzący jest przygnębiony i do tego Bułgar, to istinno60 ruscy oficerowie i to sztabowi nic sobie z tego nie robią, ale jak najlepiej się bawią z sestrycami61, popijając wódkę i koniak. W tym czasie poznałem jednego Japończyka. Był nim major attache62 przy ambasadzie japońskiej, obecnie przydzielony do sztabu III Armii. Był to w sile wieku mężczyzna, przystojny, władający kilku językami, a nawet po polsku cośkolwiek rozumiał. Sympatyzował z Polakami, czego dowodem, że pstwu Szopińskim zostawił małą fotografię swoją z napisem: Na pamiątkę. Kocham Polaków. O ile słyszałem, miał sobie zrobić harakiri pod Lwowem, gdzie groziło mu dostanie się do niewoli, co jest największem nieszczęściem i hańbą w pojęciu synów słońca. Sztab Dymitriewa był w Lubaczowie przez kilka tygodni, przez cały czas walk nad Lubaczówką.63 Straszne to były dla nas chwile, gdyż dzień w dzień zjawiały się nad miastem samoloty, rażąc moskali. Zazwyczaj pokazywały się samoloty rano ze świtaniem, około południa i wieczorem. Za ich pojawieniem się na horyzoncie, zaczynała się straszna kanonada działowa. Czasem po kilkadziesiąt strzałów dawano bezskutecznie. Opowiadano mi, że w czasie takiej kanonady wychodził Dymitriew i przypatrywał się, a kiedy widział, że licho strzelają, zgrzytał zębami i prawie ryczał: Płocho strilajut.64 I rzeczywiście bardzo płocho strzelali, bo przez kilka tygodni ani jednego samolotu nie strącili.
Po kilku tygodniach pobytu, wyjechał sztab do Tomaszowa, jak opowiadali mi kapelani sztabowi łacińscy, ks. Juszko, o którym była już mowa i ks. Stanisław Eismont wikary z Mińska. Wyjechał także ujezd i etap. Wywieźli sędziego Rzepeckiego i kancelistę Mysiaka (obaj rusini). A myśmy zostali na opatrzności Bożej.
15/6 915 dały się widzieć wieczorem pękające szrapnele, gdzieś w okolicy Szczutkowa. Myśleliśmy, że nas to nieszczęście ominie, ale gdzie tam. 16/ 6 rano patrzymy, a Moskale okopują się nad rzeką pod zamkiem. Przychodzi pan Szopiński i opowiada, że pod Młodowem także wykopali rowy. Ot, nie dobrze. Gdzieś koło pierwszej kolosalny huk rozdarł powietrze. Jak się później okazało, to Moskale wysadzili most kolejowy. Zaczęła się strzelanina. Na probostwie zebrali się: rodzina Szopińskich, mecenas Turzański, ks. Majewicz proboszcz z Turzy pod Gorlicami, którego Moskale aresztowali i zawlekli aż do Lubaczowa. Jak opowiadał mi, przez 10 dni go prowadzili, zrabowali mu większą sumę pieniędzy, a jego zamykali w chlewach razem z nierogacizną, i w inny jeszcze sposób go maltretowali, tak, że jak przyszedł do Lubaczowa, wyczerpany z sił padł na rynku. Co widząc p. Szopiński sprowadził go na probostwo. Kapelani polscy postarali się o wizytę lekarską. Uznano go za niemożliwego do dalszego transportu i zostawiono u nas. Zdawało się, że ten człowiek długo nie pociągnie. Ale Bóg łaskaw, doczekał się u nas oswobodzenia, wrócił do domu, przyszedł całkiem do siebie, co widziałem w rok później, będąc u niego, na własne oczy.
Oto, jak wspomniałem, zaczęto strzelać. Huk coraz większy rozdzierał powietrze. Widzimy, że może być kiepsko z nami, więc czem prędzej idziemy do piwnicy pod domem, ale tam zastaliśmy już pełno ludzi, nawet Żydzi. Nie upłynęło pięć minut, pada granat, akurat do tego pokoju, z któregośmy wyszli rozbił ścianę, wyleciało dosyć szyb, zrujnował cały dach, w pokoju pogruchotał rzeczy, a co by się było stało z nami? Nie upłynęła minuta a przyszedł drugi granat, ale już z drugiej strony od kościoła. Wyrwał świerk cały, poharatał ścianę na drugiej wikaryówce. My tymczasem siedzieliśmy w piwnicy, a ks. Sobczyński był kościele, gdzie także było dużo ludzi. Jak pociski coraz gęściej zaczęły padać na miasto, sytuacja zaczęła być krytyczna, zwłaszcza, że Niemcy /Bawarzy/ strzelali z ciężkiej artylerii. Zaczęli ludzie prosić, by udzielić im absolucji, co też zrobiliśmy. Następnie zaczęto odmawiać różaniec, kto się w opiekę, a armaty tymczasem grały. Modliliśmy się gorąco, nawet ci, którzy może już lata całe nie zrobili na sobie znaku krzyża św., bo jak trwoga, to do Boga. Może około 9 godz. wieczorem strzelanina ustała. Odetchnęliśmy. Wtem słyszymy tętent koni na probostwie. Wyszedł p. Szopiński zobaczyć, co jest. Wraca po chwili i opowiada, że to patrol kozacki z oficerami przyjechał i będzie tu nocował. Mówi dalej, że oficer opowiadał, że zawtra utrom budiet strasznyj boj/jutro rano będzie straszna walka/. Wesoła wiadomość, nie ma, co mówić. Cóż robić czekamy do rana, co będzie? W nocy dzieci płaczą. Nie ma się gdzie ruszyć. Człowiek głodny, ledwie doczekałem się świtu. Zmęczony, niewyspany wychodzę z piwnicy. Patrzę, w kuchni są kozacy. Idę ja do nich, prowadzę ich do pokoju, w którym pocisk porobił tyle zniszczenia. Oni niby to współczują ze mną, ale nie oto mi chodziło. Chciałem sobie ich jakoś ująć, bo zamyślałem przedostać się do kościoła, co też rzeczywiście mi się udało.
W kościele zastałem ludzi znękanych i ks. Proboszcza, siedzącego w zakrystyi. Opowiedziałem mu o zniszczeniach na probostwie i z tego wszystkiego poszedłem pod chór, by się położyć na ławce, bo już padałem ze znużenia. Zaledwiem się położył, odezwały się armaty, a było to około w pół do 5 rano. Zerwałem się i siedzę. Ludzie w płacz. Kanonada coraz to się wzmaga. Pociski lecą ponad kościołem. Mury drżą, szyby od wstrząsu powietrza z brzękiem wypadają-istne piekło. Wzbudziłem sobie jeszcze raz żal, jak mogłem tylko najlepiej i siadłem sobie pod filarem, jak idzie się na ambonę, bo uważałem to miejsce za najbezpieczniejsze. Około południa wyciągnął mię Kłos, nasz sąsiad, na cmentarz kościelny, bym zobaczył, jak zbliżają się od Kornagów wojska niemieckie. I rzeczywiście widzę w długim szeregu zbliżające się wojska. Ale cóż, zaledwie tylko podniosą się z ziemi i pobiegną parę kroków, tak zaraz padają, bo Moskale prażą ich z karabinów maszynowych, które ułożyli: jeden pod cerkwią, a drugi koło naszej stodoły. Te karabiny wyczuli Niemcy i dlatego tak walili w stronę kościoła i cerkwi. Szczęście, że nie rozbili obu domów bożych. W kościele wyleciało trochę szyb i było parę dziur nieznacznych na wierzy i na ścianach od odłamków szrapnelowych. A w cerkwi wybił granat potężną dziurę w facyacie.65 Od szrapneli spłonęła wtedy ulica Zamkowa i Młyńska, a także i za przekopem. Tak samo spalili moskale umyślnie prawie cały Felsendorf. Na Opace zostało tylko 17 numerów, w górze za cerkwią, gdzie mieszkają Kiszczaki(?). Spłonęło trochę chat na Bałajach i w Młodowie.
Gdzieś koło 11 po południu przyszli Niemcy do miasta, które wzięli szturmem.66 W ludziach było wtedy 8 ofiar, prócz tego wielu żołnierzy. Co za radość była wtedy w mieście, to nie da się opisać. Ludzie całowali po rękach Niemiaszków. Dawali im jeść, palić itd. W pół godziny potem zaczęłi Moskale ostrzeliwać miasto. Wobec tego zarządzili Niemcy ewakuację nie zapomnę nigdy tego widoku, jak to wszystko zmykało z miasta, z czem, kto mógł. Uciekliśmy i my do naszych parafian na Kornagi. Tu przenocowaliśmy, a na drugi dzień wróciliśmy. W domu zastaliśmy wszystko porozrzucane, bo Niemcy nie są lepsi od Moskali. Pozabierali, co się tylko dało.
Zaledwie ustąpili Moskale, przyszła nowa plaga na parafię, nastała straszna cholera.67 Pierwszy wypadek był zdaje mi się 19/ 6 915 w Opace. Wezwano mię do chorego jadę i zastaję niejakiego Kucharskiego. Człek stary, leży pod płotem, bo dom spłoną, cały siny. Spowiadam go, komunikuję, namaszczam olejami, nie przypuszczając z jak straszną chorobą mam do czynienia. Pytam dzieci, co jest ojcu? Mówią mi, że ojciec się…?, że wszystko się spaliło i z tego się rozchorowali. Skonał chłop w kilka minut, a na drugi dzień dowiedziałem się od Dra Konery68, że to cholera.
Epidemia się wzmogła. Dzień w dzień były ofiary. Po kilka razy na dzień wzywano nas do chorych. Na ulicach nikogo się prawie nie widziało. Wszystko, bowiem było wystraszone i siedziało w domu. Tylko słyszało się dzwonki, dające znać, że idzie Pan życia i śmierci do tych, których ciężką niemocą doświadczył. Były dnie, że 5 razy byliśmy wzywani do chorych. Tak samo ruski administrator ks. Harabacz. Padło w samym mieście do 200 osób, w tem większość Żydów. Żydzi, jako, że są zabobonni, urządzili na koszt Kahału69 ślub jednego idyoty na okopisku, wiedząc, że po tem epidemia ustanie. Omylili się jednak grubo, bo cholera jeszcze więcej się wzmogła. Aż dopiero urządziliśmy błagalne nabożeństwo, tak samo i Rusini. Odbyliśmy procesję błagalną na nowy cmentarz pod Młodowem. Tam przemówił ks. Proboszcz, wzywając lud do pokuty. I Bóg, jak ręką odjął epidemia ustała. Przypominam sobie tą procesję, w której tłumy ludzi wzięły udział, a mieszczanki na znak pokuty rozpuściły włosy i niosły kolosalny krzyż dębowy na ramionach, który wkopano na nowym cmentarzu.70 Co za płacz był, co za lament, ale ulitował się Bóg i zesłał wkrótce radość.
Nie mogę ominąć tu następującego wypadku: Gdzieś jednego razu w nocy wezwano do chorego Sokołowskiego, szwagra Białozorskich. Poszedł ks. Proboszcz. Wyspowiadał go i pyta, czy mu się nie zbiera na wymioty? Powiada nie, a więc daje mu Komunię Św., a ten w tej chwili zaczyna wymiotować i wymiocinami obryzgał twarz Proboszcza, o czem mi rano proboszcz opowiadał. Na co zapytałem, a ks. Proboszcz, co na to? A cóżby, obmyłem się i koniec. Ot, widoczny palec Boży, który strzegł swojego sługę. I nic dziwnego, ze Bóg dobry nas ochraniał, bo któżby był tych biedaków zaopatrywał na drogę wieczności. Panika była straszna, tak, że i ruski administrator, kiedy zachorowała jego gospodyni pani Mysiakowa, uciekł do Płazowa, a myśmy zostali. Ludzi strach ogarnął. Dzieci uciekały od rodziców chorych siostra opuszczała siostrę.
Pamiętam, raz tak było: Wieczorem było u mnie kilku panów na papierosie. Siedzimy i gawędzimy gdzie o czem. Wtem ktoś puka. Wychodzę. Wzywają do chorej na mały zawał. Wracam i mówię do swoich gości, że za chwilę będę zpowrotem. Biorę Sanctissimum i idę. Przychodzę i zastaję mieszczankę, leżącą w chlewku, bo chałupinę wynajęła Żydowi. Zaopatrzyłem ją i pytam gdzie dzieci? Odpowiada mi ktoś syn na wojnie, a siostra uciekła. Wracam do domu, a po moich gościach i ślad zaginął. Przyznam, że przykro mi się zrobiło, że uciekli. Na drugi dzień zdybałem któregoś z nich i mówię mu to. A on mi na to, co księdzu wszystko jedno, a ja mam dzieci. Niech i tak będzie, pomyślałem sobie. Ale nie tylko ode mnie uciekali, ale tak samo i siebie opuszczali. Jednego razu zachorował potrzmistrz p. Doening71, z którym mieszkał razem w sokole (?) p. sędzia Elektorowicz. Idę ja ulicą Dachnowską, spotykam p. Elektorowicza72, który mi opowiada, co zaszło. Mówi, że był u lekarza, ale wyjechał gdzieś na wieś, itp. I stanął na drodze, ale do domu nie wchodzi ze strachu. Więc, co było robić, poszedłem do domu, wziąłem jakichś kropli antecholerycznych, dałem choremu zażyć. Kazałem dać mu wódki, robić nacieranie i wszystko było dobrze. Ale wtedy naocznie przekonałem się, że prawdziwej przyjaźni prawie, że nie ma na świecie.
Na cholerę padło wielu ludzi także i po wsiach, z braku odpowiedniej opieki, która zasadzala się jedynie na tem, że chorych zapędzano do jednej chałupiny, której strzegł Landsturmista. I giń tam chłopie. To też nic dziwnego, że niektórzy oknami wyskakiwali i ci byli uratowani. Kto został, ginął. Równocześnie z cholerą wybuchła czerwonka i ospa, a nawet był jeden wypadek czarnej ospy, na którą umarł jeden robotnik kolejowy, Niemiec z Baszni, którego spowiadałem w szpitalu. Na cholerę, bywały wypadki, wymarły niektóre całe rodziny. Taki wypadek był w Dolnej Baszni, gdzie wymarła cała rodzina z wyjątkiem ojca, który był na wojnie, a całe gospodarstwo zostało chwilowo bez właściciela. Z czasem Bóg przemienił to wszystko, epidemie ustały, a przyszła znowu nowa plaga moralna.
BIBLIOGRAFIA:
- Ksiądz Michał Kaspruk urodził się w Buczaczu. Święcenia kapłańskie otrzymał z rąk abp. Józefa Bilczewskiego we Lwowie 30 czerwca 1912r. Pracę duszpasterską rozpoczął w Czernielewie Mazowieckim, pow. Tarnopol, a następnie od kwietnia 1913r. w Jeziernie pow. Zborów, od początku 1914r. do sierpnia 1916r. w Lubaczowie skąd przeniesiono go do Chodorowa. W kwietniu 1917r. został kapelanem uchodźctwa wojennego na Morawach. Od 1918r. pełnił funkcję proboszcza w Sorocku, pow. Skałat, od 1922r. w Deremianach, pow. Zaleszczyki, od 1932r. w Brzozdowcach, pow. Bóbrka. Po repatriacji do Trzebieszowa, 19 marca 1946r. objął probostwo parafii Kamień Pomorski. Wkrótce otrzymał godność dziekana. Po długiej chorobie zmarł 5 września 1962r.3. Ksiądz dziekan Stanisław Sobczyński urodził się 5 lutego 1876r. we Lwowie. Święcenia kapłańskie przyjął w 1899r. W 1909r. objął funkcję proboszcza w Lubaczowie. Po wybuchu epidemii cholery w 1916r. był duchowym oparciem dla dotkniętych tą chorobą. W okresie międzywojennym organizował w parafii Akcję Katolicką. W 1938r. zainicjował budowę kościoła w Baszni Dolnej. Pod okupacją niemiecką wspierał działalność Armii Krajowej. Po zakończeniu wojny poświęcił się działalności na rzecz odrodzenia szkoły średniej w Lubaczowie. Zmarł 15 marca 1960r. w Lubaczowie.
4. Nowy Jiczin na Morawach, obecnie Republika Czeska.
5. Obecnie ulica Kościuszki.
6. 4 pułk piechoty Hoch und Deutschmeister z Wiednia.
7. W wolnym tłumaczeniu: Kiedy ich dopadniemy, Ojczyzna będzie uratowana.
8. W ówczesnym języku potocznym określano tak zapewne place, skwery.
9. Pozostałości zamku, a właściwie dworu Gołuchowskich, znajdują się przy ulicy Sobieskiego, obecnie Zespół Parkowo-Zamkowy Muzeum w Lubaczowie.
10. Z języka niemieckiego: der infanterist – żołnierz piechoty, piechur.
11. Forszpan /niem. Vorspann/ podwoda, woźnica zmobilizowany do świadczenia usług transportowych dla wojska.
12. Przez pomyłkę szpital powiatowy autor nazwał szpitalem krajowym
13. Piaski – dzielnica w północnej części Lubaczowa.
14. Autor fonetycznie zapisał zdanie w języku rosyjskim o moje dzieci.
15. Tabory wojskowe.
16. Ksiądz Rudolf Kmieciński był wikarym w Lubaczowie od 1912 r.
17. Profesor Karol Majewski.
18. Sędzia Cesarsko – Królewskiego Sądu Powiatowego Marian Elektorowicz i kontroler podatkowy Jan Oliwa.
19. Jak daleko jest Dachnów? Pięć kilometrów.
20. Żołnierze z oddziałów pospolitego ruszenia.
21. Gustaw Szopiński dyrektor Kasy Zaliczkowej.
22. Po sukcesach wojsk ausro-węgierskich pod Kraśnikiem i Komarowem, utknęły one na przedpolach Lublina. Wkrótce inicjatywę przejęli Rosjanie, którzy uderzyli na wschodzie. W dniach 26-28 sierpnia 3 Armia gen. Nikołaja Różskiego i 8 Armia gen. Aleksieja Brusiłowa pokonały 3 Armię gen. Hermana Kovess de Kovesshaza nad rzeką Złota Lipa, a 29-31 sierpnia pod Gniłą Lipą. 3 września wkroczyli do Lwowa. W tej sytuacji szef sztabu Austro-Węgier gen. Franz Conrad von Hotzendorf rozkazał 4 Armii gen. Auffenberga zawrócić na południowy wschód i uderzyć na Rosjan w Galicji Wschodniej. Wykorzystały to osłabienie frontu pod Lublinem 4, 5 i nowa 9 Armia, które 3 września przeszły do natarcia na południe. 4 września Austriacy rozpoczęli odwrót. 8 września 4 Armia gen. Evertha przerwała linię obrony przemyskiego X Korpusu pod Tarnawatką. Znaczne straty poniósł zwlaszcza 90. pułk piechoty, którego batalion stacjonował przed wojną w lubaczowskich koszarach. 9 września Austriacy wycofali się za San. Również na wschodzie wielka bitwa między Lwowem a Rawą Ruską w dniach 8-12 września zakończyła się klęską Austriaków. 9 września gen. Conrad von Hotzendorf wydał rozkaz odwrotu.
23. W języku rosyjskim potoczna, pogardliwa nazwa chłopa.
24. A, dobre, dobre.
25. ajdziemy, zajdziemy.
26. Bierz.
27. Błędnie zapisane rosyjskie pozdrowienie przy powitaniu – zdrastwujtie.
28. Zapis fonetyczny. Zapewne autor ma na myśli oficerów?.
29. Spolszczony wyraz niemiecki. Gemeine:
I Dawniej prosty żołnierz, szeregowiec.
II 1. Pospolitość. 2. Ordynarność, nikczemność.30. Do swojego pokoju.
31. Zapis fonetyczny: Dawaj pieniądze.
32. Dawaj więcej.
33. Zapis fonetyczny: Czego chce kozak, pieniędzy?.
34. Czerwonym krzyżem.
35. Pan Kapelan.
36. Po klęskach odniesionych w Galicji Wschodniej i pod Lublinem, armie austro-węgierskie 13 września 1914 r. wycofały się za San. Posiłki w sile dwóch korpusów: austriackiego gen. Heinricha Kummera von Farkerfell i niemieckiego gen. Remusa von Woyrscha nie potrafiły powstrzymać naporu Rosjan. W wyniku walk z korpusem niemieckim pod Janowem Lubelskim w dniach 11-12 września Rosjanie przekroczyli San pod Ulanowem i Niskiem. 13 września zdobyli Sandomierz. 16 września wojska carskie podeszły pod twierdzę Przemyśl, 20 września zajęły Jarosław, a 22 września Rzeszów. Zwycięska ofensywa Rosjan utknęła dopiero na linii Nidy i Dunajca, a na południu Austriacy umocnili się w Karpatach, broniąc dostępu do niziny węgierskiej. Wojna przybrała charakter pozycyjny. W trakcie bitwy galicyjskiej Austriacy stracili 326 000 żołnierzy, w tym 100 000 jeńców. Straty rosyjskie szacuje się na ok. 230 000 żołnierzy, w tym 40 000 jeńców.
37. Kirk-Kilisse, obecnie Kirklareli, w języku bułgarskim Lozengrad, twierdza i miasto w Tracji, na wschód od Adrianopola na terenie Turcji. Tu rozegrała się bitwa między wojskami bułgarskimi: 1 i 3 Armią oraz samodzielną dywizją kawalerii pod dowództwem gen. Michaiła Sawowa, a czterema korpusami i samodzielną dywizją kawalerii Tureckiej Armii Wschodniej Abdullacha Paszy w dniach 22-23 października 1912 r., podczas I wojny bałkańskiej. GenerałSawow główne zadanie, polegające na zdobyciu Kirk-Kilisse, powierzył 3 Armii gen. Radko Dymitriewa. 3 Armia, o której Turcy nie wiedzieli, niespodziewanie zaatakowała w bok korpusów, rozwijających natarcie przeciw 1 Armii. Zaskoczeni Turcy uciekli w bezładzie z pola walki. 24 października 1912 r. 3 Armia weszła do opuszczonej twierdzy.
38. Radko Dymitriew, właściwie Rusko Dimitrow Ruskow /1859-1918/, generał bułgarski i rosyjski. W 1885 r. dowodził pułkiem w wojnie bułgarsko-serbskiej. Z powodu udziału w spisku przeciwko ks. Aleksandrowi I w latach 1886-1899, przebywał na emigracji w Rosji. Bohater I i II wojny bałkańskiej 1912 i 1913 r., dowódca 3 Armii, a następnie zastępca naczelnego wodza. W I wojnie światowej na służbie rosyjskiej, dowodził m. in. 3 i 12 Armią.
39. Ks. Dominik Radziwiłł, ostatni właściciel Balic.
40. Pradziad współczesnego nam, redaktora Janusza Burka.
41. Fonetyczny zapis zdania w języku ukraińskim: W tej chwili rozkażę wszystkich mężczyzn wyprowadzić i rozstrzelać.
42. Szampan.
43. Ja mam przepustkę państwową.
44. Odjeżdżaj-odjeżdżaj.
45. Anglez dawniej marynarka, długi surdut.
46. Dr Henryk Friser, adwokat żydowskiego pochodzenia, pełnomocnik hr. Agenora Gołuchowskiego, w 1923 r. Przewodniczący Rady Powiatowej w Lubaczowie, komisarz rządowy, członek Tymczasowego Wydziału Powiatowego, od 1928 r. prezes Powiatowego Towarzystwa Szkoły Średniej, działacz społeczny i gospodarczy.
47. Kazimierz Krzanowski c. k. radca sądu w Lubaczowie.
48. Kurenda [łac. currenda = (rzeczy) mające obiegać] zawiadomienie, zarządzenie. W tym przypadku: z urzędu, z obowiązku
49. Mieszczanin lubaczowski narodowości ukraińskiej.
50. Protojerej starszy wśród prezbiterów (jerejów – kapłanów w Kościele Wschodnim). Wszyscy prezbiterzy są sobie równi, a wszelkie pierwszeństwo jest honorowe, spowodowane wiekiem, zasługami lub pełnioną funkcją.
51. W wolnym tłumaczeniu, jeśli fonetyczny zapis jest prawidłowy: zadko czesz diabła(?).
52. Fonetyczny zapis nazwy miasta Taganrog, leżącego w europejskiej części Rosji, nad Morzem Azowskim, na zachód od Rostowa nad Donem.
53. Jego Imperatorska Wysokość Książę Mikołaj Orenburski.
54. Z języka rosyjskiego istinno = prawdziwie, istotnie.
55. Nabożeństwo odprawiane około 7.30, tuż przed zorzą poranną.
56. Z języka rosyjskiego ujezd = powiat.
57. Miejscowość nad Sanem na północ od Przemyśla.
58. W 1850 r. Przemyśl zostaje wytypowany przez austriacką Centralną Komisję Fortyfikacyjną, jako miejsce budowy twierdzy, która ma stanowić wspólnie z Krakowem i Lwowem (umocnień Lwowa szybko zaniechano) jeden z głównych elementów systemu obronnego Galicji. O znaczeniu strategicznym Przemyśla zdecydowało jego położenie geograficzne, na szlaku łączącym dorzecze Dniestru z dorzeczem Wisły i na drodze łączącej Lwów z Węgrami przez Przełęcz Dukielską. Już 18 września 1914 r. pierwsze oddziały 3 Armii gen. Radko Dimitriewa podeszły na przedpola twierdzy, zamykając szczelnie pierścień oblężenia do 26 września. Pierwszy etap osamotnionej walki załogi Przemyśla, zakończył się 9 października wraz z nadejściem odsieczy 3 Armii austriackiej. 9 listopada Rosjanie ponownie otoczyli twierdzę, a w niej 135 000 żołnierzy, 18 000 cywili, 2000 jeńców, częściowo chorych na cholerę. Początkowo twierdzę blokowały trzy armie rosyjskie: 11, 3 i 8. Z czasem oblężenie w całości przejęła 11 Armia gen. Seliwanowa. Obrona Przemyśla wiązała znaczne siły rosyjskie, uniemożliwiając im całkowite rozbicie wojsk austro-węgierskich w trakcie odwrotu. Dała też niezbędny czas na reorganizację i przygotowanie kontrofensywy. Komendant twierdzy Przemyśl gen. Hermann Kusmanek von Burgneustadten w wyniku wyczerpania się sił i środków, po wystrzelaniu do końca zapasów amunicji i zniszczeniu twierdzy, 22 marca 1915 r. zakończył obronę. Przemyśla.
59. Zapis fonetyczny wyrazu rosyjskiego: źle.
60. Rusycyzm: prawdziwie, istotnie.
61. Rusycyzm: siostrami.
62. Wyraz francuski, nazwa przedstawiciela dyplomatycznego, specjalizującego się w danej dziedzinie, w tym wypadku attache wojskowy.
63. Szef Sztabu Generalnego niemieckich sił zbrojnych Erich von Falkenhayn przygotował na wiosnę 1915 r. potężne uderzenie na Rosjan pomiędzy Beskidami a Wisłą. Ofensywę podjąć miała nowo utworzona 11 Armia niemiecka gen. Augusta Mackensena i 4 Armia austro-węgierska arcyksięcia Józefa Ferdynanda, w sile 1.300 tys. Żołnierzy. Armia rosyjska liczyła 1.800 tys. żołnierzy, jednak w rejonie uderzenia pomiędzy Tarnowem a Gorlicami Państwa Centralne dysponowały 20 dywizjami przeciw 17. Po czterogodzinnym przygotowaniu artyleryjskim rankiem 2 maja 1915 r. Austriacy i Niemcy natarli pod Gorlicami. W ciągu trzech dni przełamali trzy rosyjskie linie obronne i zmusili Rosjan do odwrotu na froncie o szerokości 150 km, 15 maja stanęli nad Sanem, 3 czerwca zajęli Przemyśl, a 22 czerwca wkroczyli do Lwowa. W trakcie tej operacji 12 czerwca Korpus Kombinowany gen. mjr. Behra przeprawiając się przez Lubaczówkę u jej ujścia do Sanu, rozpoczął ofensywę na wschód wzdłuż jej brzegów. Patrz: Jan Bańbor, Bitwa o Lubaczów w 1915 r., Rocznik Lubaczowski, t. VII, 1997, s. 95 107.
64. Z języka rosyjskiego:źle strzelają.
65. Facjata (wł. facciata = fasada) środkowa część ściany frontowej budynku wysunięta ponad gzyms.
66. Podczas walk w Galicji Wschodniej Lubaczów znalazł się na szlaku działań bojowych X Korpusu Hannowerskiego, który wchodził w skład 11 Armii gen. Augusta Mackensena. Korpus ten tworzyły 19 i 20 Dywizja Piechoty. Już wieczorem 15 czerwca 1915 r. Hannowerczycy uderzyli przed Lubaczowem na bardzo silną pozycję rosyjską, która otaczała miasto od zachodu i południa oraz osłaniana była przez biegi wodne i obszary bagienne. Ponadto wzgórza za Lubaczowem były umocnione kilkoma rzędami okopów. Nieprzyjaciel przygotował się tutaj do stawiania zaciętego oporu i użył oddziałów syberyjskich, charakteryzujących się szczególną zaciekłością w walce i stoickim spokojem. W wyniku tego 20 DP jeszcze w nocy przerzuciła przeważającą część swoich sił przez Lubaczówkę w kierunku wschodnim i płd.- wsch. od miasta. Jedynie 79 pp pod dowództwem płk Voigt-Rhetza pozostał na płd.- zach. miasta. O godzinie 10.00 zasadnicze siły dywizji przystąpiły do uderzenia na płd.- wsch. skraj obrony rosyjskiej i w kierunku wzgórz na wschodzie miasta. 79 pp przystąpił do ataku z kierunku płd.- wsch. Mieszany oddział von Dewalla z 19 DP miał później podejść od strony Borchowa, lecz w wyniku rozwoju sytuacji w Lubaczowie interwencja jego była zbyteczna. 20 DP wspierana ogniem całego korpusu hannowerskiego wykonała część zadania przy gwałtownym przeciwdziałaniu ze strony nieprzyjaciela. Generał von Emmich zameldował dowódcy armii gen. płk. von Mackensenowi o trwałym oporze stawianym przez przeciwnika i o wykonaniu planowanego szturmu na miasto dopiero w godzinach popołudniowych 16 czerwca. O 13.30 Hannowerczycy szturmem zdobyli Lubaczów i wzięli do niewoli około 1000 Rosjan. Jeszcze przed zachodem słońca stanowiska za miastem znalazły się w rękach Niemców, którzy niezwłocznie napierając w kierunku wschodnim aż w okolice Nowego Brusna już wieczorem zabezpieczyli lewe skrzydło głównych sił 11 Armii. Patrz: Jan Bańbor, Bitwa o Lubaczów w 1915 r., Rocznik Lubaczowski. T. VII, 1997, s. 95 107.
67. Cholera jest to ostra zakaźna i zaraźliwa choroba jelit, wywołana przez bakterie – przecinkowce cholery (vibrio cholerae). Ludzie ulegają zakażeniu drogą pokarmową, najczęściej pijąc zanieczyszczoną wodę, lub spożywając zakażoną żywność zwłaszcza owoce i jarzyny, lody, małże, krewetki i inne tzw. owoce morza. Rzadziej dochodzi do zakażenia przez styczność z chorą osobą i jej otoczeniem, kiedy przecinkowce przenoszone są przez zanieczyszczone ręce.
68. Dr Stanisław Konera urodził się w 1883 r. w Bochni. Był absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. W latach 1901-1921 pełnił funkcję dyrektora Szpitala Powszechnego w Lubaczowie. Był społecznikiem, działaczem Towarzystwa Szkoły Średniej, współorganizatorem Kursów Gimnazjalnych w Lubaczowie. Zmarł w 1921 r., zarażając się chorobą zakaźną od swoich pacjentów. Spoczywa na Cmentarzu Komunalnym w Lubaczowie. Patrz: Jerzy Tabaczek, Ulice bez tajemnic, Jednodniówka. Lubaczów 2001, s.19.
69. Kahał (kahal, kehilla – gmina, kongregacja, zbór), specyficzne dla Polski określenie żydowskiej organizacji gminnej, której autonomia obejmowała sprawy religii, kultu, sądownictwa, pomocy społecznej, a także zbiór podatków na rzecz państwa. Na czele kahału stali tzw. raszim – reprezentanci wobec władz państwowych. W okresie porozbiorowym autonomia kahału została znacznie ograniczona i sprowadzona głównie do spraw religijnych i pomocy społecznej.
70. W dniu ś. Anny 26 lipca 1915 r. cała parafia lubaczowska wzięła udział w procesji błagalnej o odwrócenie strasznej choroby. Kobiety w strojach żałobnych z rozpuszczonymi włosami niosły na miejscowy cmentarz obraz św. Anny z kościoła p. w. św. Stanisława. Tu po modlitwie i okolicznościowym kazaniu wzięli mężczyźni kolosalny dębowy krzyż i zanieśli na plac na Żelichówce. Tam krzyż wkopano i poświęcono ziemię pod nowy cmentarz. Patrz: Zenon Swatek, Czerwiec 1915 r. w Lubaczowie, Jednodniówka. Lubaczów’95, s. 6.
71. Kazimierz Doening naczelnik Urzędu Pocztowego w Lubaczowie.
72. Marian Elektorowicz sędzia powiatowy w Lubaczowie